mam pewne podstawy, by sądzić, że niechcący wywołałam wrażenie jakoby rodzina mojej M. ograniczała się do puszczalskich nieletnich i letnich alkoholików. wrażenie błędne i nie do końca przez to sprawiedliwe.
co mnie może w ostateczności tłumaczyć, to fakt, że od przeszło dwóch lat nas tam nie widziano, bo dość ryzykownym byłoby pokazywanie mojej mamy jej starym i schorowanym rodzicom. niniejszym pędzę nadrabiać.
jak mówiłam nie raz, M. jest adoptowana więc siłą rzeczy niejako, o wiele bliższy kontakt miałam z dziadkiem, który ją wychowywał. na babcię się nie załapałam, acz postać to była barwna. emocjonalne niesnaski sprawiły, że u dziadków na wsi pojawialiśmy się, a i owszem, tyle, że rzadko, z lekką dozą uwstecznienia, mimo wszystko. wcale się mamie nie dziwię - też bym nie była pierwsza do ludzi, którzy mnie oddali bo oni dzieci mają aż nadto a siostra nie ma żadnego, to jej jedno odpalą. czyli - mówiąc po polsku - adopcyjną matką mojej mamy była jej biologiczna ciocia, o.
w przeciwieństwie do rodziny T. jest to rodzina prosta acz niebywale serdeczna. gdybym miała kiedyś jednak dać się namówić na zamążpójście i wyprawić wesele, na którym znaleźliby się wszyscy moi krewni, rodzeństwo cioteczne i to tylko od strony M., to potem bym z małżonkiem klepała biedę do emerytury - tyle tego tam jest.
dziadek - biologiczny, adopcyjny nie żyje - to ten, który odpowiada za alkoholizm mamy i brata, w sensie to po nim, dlatego jest wycieńczony teraz długoletnim, ciężkim piciem i choć obecnie żyje w trzeźwości, to raczej się go oszczędza. wystarczy, że on sam siebie nie oszczędza i jakiś czas temu sobie omal łapy nie odciął siekierą, przy rąbaniu drewna. psychicznie jest już po pierwsze stary - 86 lat, heloł - co warunkuje pewną demencję i wrażliwość a po drugie alkohol wprowadza roztrzęsienie emocjonalne. dlatego też złe wieści mu się dozuje - a jest co dozować, przyznajmy. najpierw się otrząsnął z piekła, które się rozegrało, gdy M. dowiedziała się co i jak, potem musiał sobie uporządkować wieści o jej raku, następnie przyjąć do wiadomości, że córusia z Warszawy chleje równo i na koniec, że w wyniku tegoż chlania popsuł jej się mózg i raczej się nie naprawi.
a to tylko jedna z córek. jest jeszcze druga - rak piersi i bezpłodność, druga - adoptowana, pragnąca odszukać swoich rodziców i jednocześnie niezapraszająca rodziców adopcyjnych na swój ślub, losy jeszcze jednej siostry mamy i jej brata chyba się toczą spokojnie acz, jak znam życie, to gówno prawda i ja po prostu czegoś nie wiem.
ale przyszło co do czego, skoro, jak wiemy, M. się nie poprawi to nie ma co zwlekać - jedziemy. z duszą na ramieniu, bratem na obowiązkowym małym, jasnym, starając się usnąć coby nie wdychać nielubianych oparów piwnych, udałam się wczoraj z wizytą do dawno niewidzianych dziadków. okazja oczywista, choć tym razem nie protestowałam, gdyż odwiedziliśmy groby znanych mi za życia osób, spotkałam któregoś z moich kuzynów, który tak się już chłopak poplątał w relacjach rodzinnych, że chyba robi dobrą minę do złej gry i tak naprawdę to nie do końca łapie kimże ja. raz mnie nawet speszony pytał kim my dla siebie jesteśmy.
się w sumie nie dziwię bo sama miałam kiedyś problemy z ustaleniem jakimi torami idą gałęzie tego akurat drzewa.
wizyty na wsi lubię od kiedy pamiętam. najpierw dziadkowie mieszkali w typowej chatce na kurzej łapce, drewnianej, dusznej od pieca ale przez to przytulnej, ze strzechą i puchową pościelą, znany fenomen mleka prosto od krowy, jaj prosto od kury... kiedyś tam nawet wakacje spędziłam. później, siłą rzeczy, urokliwa chatka wytargana została przez te wszystkie zimy stulecia i się dziadkom przeistoczyło ciociną daczę w domek całoroczny i do dziś tam stacjonują.
wszystko po staremu, tylko fundamenty bardziej trwałe.
mówiąc wieś nie mam na myśli li tylko czegoś, co nie jest wielkim miastem bo są i tacy, co uważają, że jeśli nie mają w adresie Warszawy, Wrocławia, Lublina, Katowic, Poznania, Trójmiasta, Olsztyna czy Krakowa, to na pewno mieszkają na wsi. tutaj miejscowość drobna jest na tyle, że jeśli chodzi o pocztę to trzeba pisać jej nazwę + nr i dojdzie.
nie chcę oczywiście brzmieć jak typowy mieszczuch; zdaję sobie sprawę jak uciążliwe może być życie, gdy do najbliższego sklepu - nie supermarketu, sklepu. w stylu typowego osiedlowego - trzeba jechać czterdzieści pięć minut na rowerze, gdzie należy być cztery kroki przed pogodą by mieć szansę uchronić dobytek i raczej polegać na wyglądzie nieba niż na miłej pani pogodynce ale i niewiele do ochrony jest. nie ma już koni, krów, świń, kur, są dwa psy do spuszczania na wrogich sąsiadów a dobra wszelakie się bierze od kogoś tam.
o necie nie ma mowy, telefon jest stary, czerwony, kuchenka płonie żywym ogniem, telewizor odbiera trzy kanały na krzyż i nikomu to nie przeszkadza bo jest dużo więcej do zrobienia z dala od. a jak ktoś przyjeżdża to jest od razu sadzany przy stole, na którym piętrzą się specjały. i tu już nawet nie chodzi o to, że do babci jedzie się żreć - w tych odruchach widać troskę a że jedzenie jest bezkonkurencyjne i można umrzeć od przejedzenia się zwykłym chlebem z mlekiem (zsiadłym bądź nie), to inna sprawa.
tam nie jest ważne co robisz, za ile, jak i czemu nie lepiej. żyjesz? zdrowa? nie przemęczasz się? i wystarczy. brat, co to podobno głodny nie był, zjadł aż mu się uszy trzęsły.
co do moich obaw, to się szczęśliwie okazały przesadzone. jedna z sióstr mamy była u niej w szpitalu i dzięki temu mogła zarówno babcię jak i dziadka przygotować. dziadek zresztą ma naturę gawędziarza, może troszkę mitomana, więc co wizytę upatruje sobie słuchacza i nadaje. nieco mnie zbił z tropu gdy na wejście spytał kim jestem ale okazało się być to ledwie wstępem do lawiny komplementów. wynika z nich jasno, że przez dwa lata wyrosłam jak dąb, wypiękniałam niemożebnie, wydoroślałam i tylko martwi mnie brak stałego punktu programu - zmizerniałaś. czyli faktycznie udało mi się przytyć, whoa!
jak widać, jestem pod bardzo dużym i bardzo dobrym wrażeniem wizyty. było na tyle miło, że niechcący wypiłam herbatę. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz