3.11.2010

ciężka dola perfekcjonisty.

już kolejny raz uderza we mnie ten wniosek, że perfekcjonistą łatwo być nie jest. niełatwo też jest od tego odstąpić w imię np. zdrowia psychicznego. własnego jak i współtowarzyszy doli. nie wątpię bowiem, że daję się przez to we znaki - tym, którzy obserwują i tym od których wymagam.

i znów wniosek uderzył w błahych okolicznościach - podczas gry w Music Challenge. że chodzi o challenge? niespecjalnie - chyba, że z samą sobą. w grze dopuszczalnych jest pięć potknięć pod rząd - ja resetuję grę po jednym. nienormalne? możliwe. tym bardziej w kwestii jakiejś - co z tego, że bardzo fajnej - gry. ale i nie tylko w przypadku gier się to uaktywnia.

kto zobaczy moje zeszyty z lat szkolnych, to się bardzo dziwi, że one takie chude, choć zakupione były w stanie +60 kartek co najmniej. mianowicie wstydliwy sekret tkwił w tym, że w szkole najczęściej notowałam szybko, niechlujnie, skrótowo. a dopiero po powrocie do domu... jak wiadomo, zeszyty zszywa się w połowie dużej płachty papieru, więc jeśli chce się starannie wyrwać - a wiadomo, że ja musiałam mieć starannie, bez żadnych ohydnych skrawków - to wyrywa się pół a drugie pół płachty niejako wyjmuje z drugiej strony. i wyrywałam po powrocie do domu i pisałam od nowa, ładnie. w ostateczności czekałam do weekendu czy ferii, kupowałam nowy zeszyt i przepisywałam. epizod szkolny łączył się z jeszcze jedną manią - były, chyba są nadal ale wtedy to było novum, myszki Tipex, takie korektory w pasku. niestety odkryłam, że po zakorektorowaniu to, co pisze się na pasku wygląda ładniej. chyba mam gdzieś jeszcze zeszyt, na który zużyłam całą myszkę... śliczny był.

jeszcze w czasach szkolnych wyszło z worka kolejne szydło - nie lubię/nie umiem pracować w grupie. chyba, że mi się jasno określi udział i się w to nie wpieprza, póki nie skończę. zawsze bowiem w grupie trafi się ktoś, kto woli zrobić byle szybko - mniejsza o jakość. szczerze nie znoszę takiego podejścia. nie jestem oczywiście przekonana, że ja zrobię najlepiej ale ja wiem ile w to włożę pracy i że efekt będzie nie tyle najlepszy ale najlepszy na jaki mnie stać. to i tak dużo. do czasu. do czasu aż nie przyjdzie mi oglądać efektów, bo wtedy mam do siebie miliony zastrzeżeń i jestem święcie przekonana, choćby i irracjonalnie, że mogłam lepiej. szczęśliwie troszkę spuszczam z tonu, bo inaczej skasowałabym każdą notkę i napisała od nowa, w swoim mniemaniu lepiej. staram się nie korzystać z tzw. aktualizacji, choć za każdym czytaniem wiem, że powinnam coś jeszcze dodać. nie mówiąc o zmianie już napisanego.

fakt, że nie znoszę takiego podejścia szczęśliwie nie oznacza, że mam do kogoś jawne pretensje. cierpliwie, może nawet aż za, przejmuję to, co zostało spartaczone i poprawiam, nie domagając się uwzględnienia mojego nazwiska wśród autorów. zakładam bowiem, że to był mój problem - ich niech oceniają ci, co są od oceniania.

nie nosiło to nigdy cech kujoństwa - nie robiłam tego dla ocen a dla sprawdzenia samej siebie. jeśli, po wspięciu się na szczyty możliwości, z chemii miałam tróję to okej. ale oznaczało to, że najwyżej stać mnie na tróję. jeśli czułam, że wyżej to latałam na poprawy. także nie nosiło to cech ambicji chorobliwej.

pedantką też się nie da mnie określić - bliżej mi do swojskiej bałaganiary przy jednoczesnym fiole na punkcie katalogowania, układania, etc. w kwestii porządków uaktywnia się to rzutami - nie na co dzień. wtedy jednak ubrania są ułożone w oszałamiającą kosteczkę, płyty ułożone wg gatunków w alfabetycznych podgrupach.

gdy coś mnie najdzie lub wymaga tego okazja i muszę się umalować, to wznoszę nieparlamentarne okrzyki nad kredką czy eyelinerem. z włosami już jestem pogodzona i wiem, że niestety nigdy nie uda mi się zostać Francuzeczką z lat 60. bo coś się kręci, faluje czy lekko choćby sterczy.

mam też zboczenie: jeśli już się decyduję wypowiadać na jakiś temat, to go wcześniej zgłębiam. co za tym idzie - nie wymądrzam się na tematy znane mi pobieżnie. nie chodzi o opinię, raczej o samopoczucie. dlatego jest mi strasznie głupio, gdy ktoś wytknie mi błąd. to jest wstyd przed samą sobą. i nie działają porady, bym się czymś nie gryzła, że ktoś nawet nie zauważył - ja zauważyłam i starczy.

kiedyś. kiedyś to mi się chciało tym zarażać - dziś zawężam krąg wyłącznie do siebie samej. nie tylko z braku wiary, także i dlatego, że zauważyłam wreszcie własną odrębność i jak komuś jest dobrze z tym co robi i jak, to mi nic do tego. podobnie w sumie jak i innym nic do tego, że spędzę kolejną noc bez snu, byle coś zrobić na swoje prywatne 100%.

choć łatwo nie jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz