5.11.2010

FRANKIE I JOHNNY, reż. Garry Marshall

Fotosik darmowy hosting obrazków Wiadomo, że do miłości podchodzę z dystansem. Dużym. Zarówno w kontekście własnym, jak i w przypadku ujęcia jej przez muzyków czy filmowców. A tych cechuje kompletny dystansu brak - wielkie słowa, wielkie gesty, sceny zapierające dech i wyciskające łzy w sumie już od początku aż po (melo)dramatyczny finał. Bardzo rzadko coś dzieje się po prostu.

Ale na szczęście nie w przypadku *Frankie & Johnny. Z łatwością przyjdzie mi opisanie go jednym słowem - uroczy; pełen lekkości, przelotnych niuansów, Ważnych Uczuć przekazanych za pomocą drobnych gestów. I humoru.

Mam niestety wrażenie, iż jest to film niedoceniany - oscylujący między 6 a 7 w dziesięciostopniowej skali. Rzecz jasna, cały sukces tkwi w obsadzie: Frankie gra Michelle Pfeiffer, Johnny'ego Al Pacino. Nie należy się krzywić na wieść o Alu grającym w romansidle bo to właśnie on i jego kunszt aktorski wyrywają obraz z tej nędznej kategorii. Mężczyzna w średnim wieku, po przejściach na które składa się nie tylko fakt bycia rozwodnikiem ale i epizod więzienny. Pacino zawsze umiał oddać ducha osób z mniejszą lub większą traumą, nabytą dzięki owym traumom mądrością a jednocześnie nie skażał postaci ciężkostrawną manierą.
Frankie to trzydziestoparoletnia hm... na dzisiejsze należałoby powiedzieć singielka, tak? Mieszkanie w Nowym Yorku, co najmniej dwa nieudane związki na koncie, sąsiad-przyjaciel gej, który jej wszystko w domu montuje, podczas gdy ona zasiada z pizzą przed nowo-zakupionym magnetowidem (1991 rok) i ogląda filmy głosząc, że dzięki temu ma randkę (kolacja+kino) bez potrzeby użerania się z gościem, który próbuje wsadzić jej język do ucha.

Frankie i Johnny poznają się w pracy - ona jest kelnerką, on, po wyjściu z więzienia, gdzie pracował w kuchni, zatrudnia się w tym samym lokalu jako kucharz. Jego ekscentryczny nieco sposób bycia sprawia, że interesują się nim wszystkie kelnerki. Tylko nie Frankie. To zapewne sprawia, że właśnie na nią Johnny zwraca uwagę. (Dobra, wiem, banał.) Jest jeszcze jeden powód - piosenka, zatytułowana nie inaczej jak właśnie Frankie and Johnny. W innej sytuacji brzmiałoby to jak naprawdę tandetny podryw ale tu przeradza się w coś więcej...

Gdy parę lat temu trafiłam na ten film, to nie oczekiwałam niczego specjalnego. Fabuła nie należy do najoryginalniejszych. Może to kwestia tego, że 20 lat temu robiono dobre filmy, nawet romanse? Może to dzięki elementowi, który wyróżnia F&J na tle innych filmów tego typu - brak wyświechtanego scenariusza przez 3/4 filmu gonią króliczka by wreszcie spektakularnie wylądować w sypialni? Tu bowiem w sypialni lądują już na pierwszej randce. I też jest inaczej bo on jest nieprzygotowany a ona tak i speszona mówi mu, że nie chciałaby, żeby o niej źle pomyślał a mimo wszystko się decyduje. On z kolei startuje już na drugim spotkaniu z wyznaniami dozgonnej miłości. Odważne? Bardzo. Wręcz nieprawdopodobne, kolejny chwyt jak z piosenką. A tymczasem nieprawda, zwyczajnie był szczery, prostolinijny, bez względu na konwenanse (taktycznie pierdolenie w stylu na pierwszym spotkaniu możesz to, na trzecim to, na piątym już Ci wolno... ale nie dzwoń do 15-ej, blablabla).Jakieś to jest wszystko powyrywane z wszelakich schematów, mimo, że fabuła brzmi schematycznie na wskroś, jak mówiłam. Rzecz w dialogach, scenach.

Kiedyś napisałam o sobie, że lubię ludzi takich po prostu. Filmy, jak widać, też.

*Gwoli ścisłości: wersji filmu, podobnie jak piosenki, powstało multum. Opisywany powyżej stworzony został na podstawie sztuki z 1987 roku, pt. Frankie & Johnny in the Clair de Lune w reżyserii Terrence McNally która, nawiasem mówiąc, została autorką scenariusza w/w filmu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz