<a href="http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/ca2c5fd0bb5577b3.html" target="_blank"><img src="http://images41.fotosik.pl/455/ca2c5fd0bb5577b3m.jpg" width="81" height="150" border="0" alt="Fotosik darmowy hosting obrazków"/></a> Kiedy mówiłam, że <i>staram się nie oglądać dwa razy tego samego filmu</i> to miałam na myśli nic innego jak brak popularnego zacięcia do oglądania po kilka razy, niemal pod rząd, a już na pewno w niewielkich odstępach czasowych. Jednak nie da się przeskoczyć czegoś takiego jak <i>rozwój</i> i dlatego nie mam nic przeciwko obejrzeniu filmu, który owszem, widziałam ale jako dziecko czy bardzo młoda dziewczyna i prawdopodobnie niewiele z nich zrozumiałam.
Bo oglądałam tzw. <i>dorosłe</i> filmy – nie byłam dzieckiem kreskówkowym ani komiksowym. Byłam widzem dosiadającym gdzieś na burcie fotela czy kanapy, gdy T. oglądał filmy – nierzadko z moją siostrą. Oglądałam je jeszcze zanim nauczyłam się tak naprawdę czytać a i potem niespecjalnie się garnęłam do książek. Można śmiało powiedzieć, że z wyobraźnią nadgoniłam później - <i>siostra, mól książkowy, sprytnie podsunęła mi pierwszy tom Jeżycjady Musierowicz i wtedy poszło lawinowo z moim czytaniem.</i>
Dlatego teraz sobie wracam do części tytułów i widzę, że warto – albo <i>wreszcie</i> coś z nich rozumiem albo rozumiem kompletnie inaczej, niż za pierwszym razem.
Podobnie było w przypadku <i>They shoot horses, don’t they?</i> (Państwo pozwolą, że będę używać oryginalnego tytułu, z powodu li tylko własnej radości bo bardziej mi się podoba.)
Głowy nie dam ale chyba widziałam przy okazji jakiegoś kanału, który zwykł puszczać takie perełki 24h na dobę. Byłam młoda i głupia i nie dostrzegałam tej metafory maratonu – buntowałam się tylko przeciwko parze z ciężarną kobietą, bo to chyba najbardziej wyrazisty przykład. Już wtedy czekałam aż poroni.
Na poły cieszy – bo to znaczy, że dobry reżyser, dobra książka na podstawie której film powstał, na poły przeraża – bo wytrąca z ręki argument, że <i>kiedyś było lepiej</i>, że film sprzed czterdziestu lat może być tak aktualny.
W dobie <a href=”http://pl.wikipedia.org/wiki/Wielki_kryzys”>wielkiego kryzysu</a>, w małym miasteczku zostaje zorganizowany maraton taneczny – nie konkurs a właśnie maraton: <i>tańczymy, póki nie zdechniecie</i>. Nagroda niebagatelna, 1500 dolarów, sprawia, że do walki o nią stają wszyscy, niezależnie od wieku, stanu zdrowia, możliwości. Determinację uczestników widać już podczas zapisów – wspomniana kobieta w zaawansowanej ciąży – Ruby (Bonnie Bedelia), starszy człowiek, marynarz, znękany przez udział w Wojnie Światowej (Red Buttons), parka szansonistów: Alice (Susannah York), tandetna aktoreczka i ambitny aktor Joel (Robert Fields), marzący o byciu dostrzeżonym przez baczne oko, obecnych wśród publiczności, producentów i reżyserów, a także kobieta – Grace (Jane Fonda) – której tak zależy na udziale, że gdy jej pierwotnemu partnerowi odmawia się przyjęcia z uwagi na stan zdrowia - <i>A ona? Jeśli ona nie jest w ciąży, to ja jestem Greta Garbo!</i>, mówi Grace. <i>Czy jest coś bardziej zdrowego niż ciąża? To ożywi publiczność.</i>, odpowiada organizator – to bierze byle kogo, pierwszego wolnego mężczyznę. I nie chodzi tu o ślepy pociąg za dodatkowym groszem – prędzej o jakikolwiek grosz: <i>Co ja mam zrobić? Nie mam nawet na kawę.</i>
Zasady są iście drakońskie: obiecuje się uczestnikom co prawda złożenie nogi, w przypadku jej złamania, czy aspirynę – gdy poczują się gorzej, jednak zapalenie płuc nie wchodzi w grę. Co dwie godziny ma miejsce dziesięciominutowa przerwa. Jeśli ktoś poczuje się na tyle źle, że się przewróci – partner ma trzydzieści sekund na reanimację, inaczej dyskwalifikacja. Nieodwołalna. Można co prawda, po stracie partnera, tańczyć samemu, przez dobę – potem dyskwalifikacja. W tym czasie należy sobie znaleźć kogoś, komu też partner kipnął.
By podgrzać atmosferę – po kilku dniach tańczenia organizowane są… biegi. Trzy ostatnie pary odpadają. Miło by było, gdyby w międzyczasie ktoś zaprezentował bonusowy program artystyczny: postepował czy zaśpiewał. Publiczność będzie wniebowzięta.
Początki są oczywiście bardzo obiecujące – wszyscy pełni energii, zapału, niepomni, że lepiej byłoby kompresować zasoby na później. Parka szansonistów wdzięczy się i pręży, by zwrócić swoją uwagę, weteran wojenny stepuje a <i>youza-youza-youza</i>-wodzirej rozpływa się nad jego bohaterstwem.
Jedynym minusem filmu, o którym muszę wspomnieć już teraz, gdyż z nim wiąże się ciąg dalszy – sposób rozwiązania kwestii upływającego czasu. Zdaje się bowiem, że tańczą dzień, góra dwa a tu na tablicy pojawia się liczba 14, w sekcji dni. Dlatego też <i>po dwóch tygodniach</i> tańca, przerywanego jedynie co dwie godziny dziesięciominutową przerwą – w tym czasie również się je i sypia – na parkiecie pojawia się coraz mniej par. Odbywa się też pierwszy z biegów. Można sobie tylko wyobrazić jak absurdalnym pomysłem jest organizowanie biegów dookoła sali, po kilka okrążeń, w których udział biorą ludzie znękani dwutygodniowym tańcem. Poza <i>regulaminowymi</i> trzema ostatnimi parami, łatwo o wykluczenie kolejnych uczestników – padają z wycieńczenia.
Poza maratonem, film ukazuje kilka historii <i>osobistych</i>. Wstępnie niechętna wobec swojego partnera z łapanki, Grace zaczyna się do niego przekonywać. Choć może nie jest to dobre świadectwo na wyjątkowość tegoż – ot, Grace jest samotna, rozczarowana życiem, które nie oferuje jej tego, czego by pragnęła. W efekcie czego stała się niebywale cyniczna.
Robert (Michael Sarrazin) zyskuje jej zaufanie dzięki temu, że niewiele mówi – jest dobrym słuchaczem. Ponadto jest wrażliwy i nieco naiwny – gdy już o czymś opowiada, to co prawda jest to bardzo realistyczne i nie pozbawione najdrobniejszych szczegółów, lecz koniec końców okazuje się, że przedstawił wyłącznie swoje wyobrażenie o tym. Co dla Grace jest niejako wodą na jej pełen zgorzknienia młyn - <i>wszystko co dobre, istnieje tylko w wyobraźni – rzeczywistość jest nieubłaganie gorsza</i>. Podobnie jak większość uczestników maratonu, Robert jest niespełnionym reżyserem filmowym i to z jego perspektywy opowiedziana zostaje historia.
Tytuł nie wziął się zresztą znikąd – film otwiera scena, w której Robert, jako mały chłopiec, widzi postrzelonego konia, pozostawionego w cierpieniu.
Odbyty po miesiącu już tańczenia – właściwie to poruszania się wyłącznie, gdyż nikogo już nie stać na wykrzesywanie z siebie energii – drugi bieg sprawia, że jeden z uczestników, wspomniany na początku weteran wojenny, dostaje zawału i umiera, na oczach wszystkich. Dość żałosna jest próba zatuszowania tego faktu ale wodzirej nie daje za wygraną – ogłasza, iż właśnie dostał wiadomość od lekarzy, że wszystko jest w porządku i to tylko niewielkie przemęczenie. Zresztą jest to już ten etap filmu, końcowy, gdy należy podsumowywać pootwierane wątki – pragnąca sławy szansonistka przeżywa załamanie nerwowe, kobieta w zaawansowanej ciąży, po występie na scenie zostaje wyprowadzona z sali, w stanie skrajnego wycieńczenia. Grace i Robert natomiast zostają poproszeni przez organizatora Rocky’ego (Gig Young) o… wzięcie ślubu na parkiecie. Żywcem przypomina to zagrywki w obecnych reality shows (<i>Bar</i> to był? Tam gdzie wzięli ślub?). Później oczywiście się mogą rozwieść, to nie ma żadnego problemu – chodzi wszak o uciechę gawiedzi. O ile Robert obiecuje rozważyć propozycję, o tyle Grace sprzeciwia się od razu. Rocky próbuje ją zaszantażować – jeśli odmówi, to on <i>nie potrafi, co prawda, przewidzieć zwycięzcy ale ma wpływ na to, kto nim na pewno nie zostanie</i>. Mówi też, że wygrana wiąże się z kosztami – od laureatów oczekuje zwrotu kwoty, którą musiał wydać na ich utrzymanie podczas maratonu. Tylko od nich, pozostałe pary tańczyły za darmo (<i>nie jestem przecież złodziejem</i>). Zbulwersowana tymi informacjami Grace rezygnuje z dalszego udziału w maratonie.
Trudno jej się dziwić – trzeba sobie raczej zdać sprawę ze skali biedy, jaka w latach 30. dotknęła świat, skoro tylko jedna para zrezygnowała dobrowolnie z nieludzkiego konkursu.
Optymistycznie można przyjąć, że jest to scenariusz dalece przesterowany, zhiperbolizowany ale jakby się zastanowić i spojrzeć chociażby na media, to wszystko wydaje się dobrze znane. Na co dzień pewnie nie dostrzegane, bo nikt sobie nie chce psuć nastroju szerszą perspektywą ale tak jest – zarówno Sydney Pollack, jak i Horace McCoy, autor książki na podstawie której powstał They shoot horses… nie pokazali niczego nowego. Na pełne uznanie zasługuje ich zmysł obserwacji a także posłużenie się metaforą maratonu. Niby wszyscy sobie zdajemy sprawę z <i>wyścigu szczurów</i> ale dopiero gdy zobaczymy tłum ludzi, biegających wokół wielkiej sali, potykających się o siebie wzajemnie i tych, co za nimi, którzy biegną przeskakując czy wymijając sprytnie tych już leżących, to poraża.
Można wtedy przyjąć dwie strategie – albo uwierzyć w to, co się widzi, co niewątpliwie jest przykre ale oszczędza rozczarowań i pozwala na zmianę swojego choćby postępowania, co wiąże się z trudnościami w postaci innych biegnących, a wiadomo co się dzieje gdy się stanie plecami do mety, lub oszukiwać się dalej, że <i>to tylko film i to pewnie jeśli już, to z uwagi na Wielki Kryzys a przecież to było dawno i teraz już jest wszystko inaczej</i>. Ładna iluzja. Najczęściej kończy się ona tym samym wnioskiem, do którego doszli ci, którzy uwierzyli już podczas projekcji, tylko upadek jest boleśniejszy.
Bardzo istotnym elementem filmu jest finał. Nie powiem, żeby mnie zaskoczył, bo na swój sposób związałam się emocjonalnie z główną bohaterką i w sumie tylko czekałam, aż stanie się to, co się stało. Nie przewidziałam w tym roli Roberta.
I choć zazwyczaj nie lubię, gdy wszystko jest wprost i wszystko jest powiedziane to w tym wypadku dobrze się stało, że ktoś zadał mu nurtujące widza pytanie.
Yes, they do.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz