17.11.2010

BĘDZIE GŁOŚNO, reż. Davis Guggenheim

Fotosik darmowy hosting obrazków Gdy dwanaście lat temu do polskich kin wchodził Hype!, to już mi się wydało szalone. Pozytywnie szalone ale jednak - dokument o podgatunku (wychodząc z założenia, że gatunkiem macierzystym grunge'u jest rock) muzyki? Mimo, że byłam jedenastoletnim szczawiem to udałam się na tenże. Z T. oczywiście. Bardzo zabawne było to, że on był najstarszy na sali a ja najmłodsza i oboje poszliśmy dobrowolnie a nie, bo on mnie zaciągnął albo pełnił rolę przepustki. Do głowy mi nie przyszło, że dziesięć lat później powstanie dokument o... instrumencie ledwie.
Tak, tak, wiem, o gitarze nie mówi się ledwie - o gitarze mówi się . Zgoda ale tak czy inaczej - nie sądziłam, że ktoś się na to porwie i że wejdzie to do kin. Ewentualnie gdzieś sobie przemknie na VH1 czy w jakimś trendy-cyklu na Discovery.

Więc gdy tylko usłyszałam plotki ledwie, jakieś przymiarki to byłam pewna - ja to muszę obejrzeć.

Ponieważ nie piszę tego do poczytnego - niepoczytnego też nie - magazynu, to mogę uciec od konwencji recenzji, prawda?
Wszędzie, gdzie mogę, głoszę, że ja gitary kocham, ubóstwiam, wielbię, że dobry riff jest przepustką do innej rzeczywistości, że surowość basu tnącego precyzyjnymi ruchami mnie kładzie na łopatki, że furia wywołana przez wszelkiego rodzaju przesterowania, nieczystości, nienastrojenie, etc. pompuje do żył wielkiego kopa adrenaliny... w ogóle bardzo śmiesznych wyrażeń i określeń zdarza mi się użyć, gdy przychodzi do mówienia o gitarze. Jedna szczera prawda z nich wszystkich płynie - gitara i długo, długo nic. Że ostatnio bardziej perkusja? Bitch, please - romanse, skoki w bok... ich można mieć wiele. Miłości ma się o wiele mniej i prędzej czy później się do niej wraca.

Najpierw chciałam na to koniecznie pójść do kina - czego by kinom nie zarzucać, to dźwięk mają jakości wyśmienitej najczęściej a o dźwięk tu przecież idzie. Później, jak to ze mną bywa, zabrali z kin a ja nie tyle zapomniałam, co znajdowałam różne argumenty za przełożeniem obejrzenia. Czułam, że to będzie Coś i nie chciałam tego w biegu, w natłoku innych filmów, żeby zginęło między serialami albo żebym zasnęła niechcący w połowie. Wiedziałam, że chcę siąść i słuchać, bez żadnych odwracaczy uwagi.
Ostatnio miałam szansę pójścia na It Might Get Loud do Iluzjonu ale dobrze, że zostałam. Bo jak oni byli głośno to i ja nie mogłam być gorsza. Nie mówiąc o niemożności spokojnego usiedzenia.

To zabrzmi banalnie jak powiem, że trzech gitarzystów, każdy kompletnie inny, spotyka się pewnego dnia...? Kiedy tak właśnie jest: nadęty acz niewątpliwie utalentowany Edge z U2, doświadczony i nieco już dziadkowaty Jimmy Page z Led Zeppelin oraz nieopierzony, ambitny, jeszcze zbuntowany Jack White z the White Stripes. Każdy z nich ma zupełnie inną wizję, inne podejście, inne wspomnienia i właściwie łączy ich tylko... gitara.

Jimmy pełni tu rolę podróżnika w czasie - potrafi opowiedzieć młodszym kolegom o realiach, w którym przyszło żyć ich, często już nieżyjącym lub nieaktywnym muzycznie, idolom. Pokazuje widzom studia, domy, pomieszczenia gdzie rodziły się te wszystkie ♫Stairway to Heaven, ♫Whole Lotta Love czy ♫Kashmir. Opowiada, że po wydaniu słynnego IV recenzje liczyły... jeden akapit. Tylko. Zdradza tajniki powstania LZ, co było wcześniej, co później, fascynuje go muzyka z winyli, przy której porywa go dźwięk, wychwytuje najmniejsze drobinki dźwięków i się nimi syci.

W przeciwieństwie do wyraźnie zafascynowanego technologią Edge'a. Taki typowy zarozumiały perfekcjonista. Wie, że ma talent, w czym upewniają go co roku wysokie pozycje na listach Największych gitarzystów świata i choć próbuje wyjść na skromnego a co najmniej równego chłopakom, to jako jedyny zdaje się siedzieć z wielką łaską. Nakierował też na właściwe tory kwestię, którą się ostatnio zajmowałam - co się stało z U2, że przestali być dobrzy a stali się medialnymi odbiciami siebie sprzed lat. I się dowiedziałam - Edge mianowicie stara się dźwięki uładzać, nie wiadomo po jasną cholerę. Widać tę bezsensowność w scenie, gdy przedstawia różnicę między typowym sposobem na granie E a jego wersją, pozbawioną kilku nut dla czystości. Mhm, urwał temu E jaja jednym ruchem. Plastic Fantastic Lover, psia go mać. Choć nadal nie odmawiam mu talentu - jakby go nie miał, to by sobie nie mógł pozwolić na własne sposoby grania E. Nadto, do spółki z Bono, się zrobili strasznie ideologiczni, gubiąc gdzieś po drodze, że ich muzyka nie jest tylko podkładem dla manifestów. A przynajmniej kiedyś nie była...

I wreszcie mój faworyt, Jack. Wychodzi na to, że najlepszą receptą na zostanie dobrym gitarzystą jest... niechęć do zostania gitarzystą. Nigdy nie chciałem grac na gitarze, nigdy. Każdy grał na niej. Jaki to ma sens? Dzięki temu uniknął Edge'owego zadęcia - Paige też miał inne plany, coś związanego z biologią - pikowania ku perfekcji, może spokojnie wygrywać to, co w nim siedzi. Mniej dba o to, jak brzmi - bardziej o to czy jest zgodne z jego emocjami. Jest jednocześnie pokorny - dojeżdżając na miejsce mówi, że namówi chłopaków by go nauczyli kilku tricków. Pełen luz, pasja i dusza. To on we wstępie tworzy prowizoryczny instrument z drewienek, butelki i struny. Zresztą - jego stosunek do muzyki widać po ilości projektów, w których się udzielał. Każdy inny. Rozwój i chęć realizacji różnych pomysłów, zamiast ślepego dążenia do zadowolenia słuchaczy.

Skłamałabym mówiąc, że wątki biograficzne są interesujące bo tak niespecjalnie. Dopiero gdy zahaczają o muzykę, o pierwsze w życiu gitary, o pierwsze występy to zaczyna się robić ciekawiej. I, rzecz jasna, mnóstwo występów, sceny z koncertów, stare klipy - to głównie w przypadku Page'a, stare klipy zespołów, które były na topie za jego młodości.
Trzeba przyznać, że koncerty U2 robią wrażenie - dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Urywek z mini-koncertu White Stripes, dla jakichś podstarzałych Sirs and Lords - fantastyczny. I tak, zabawny. Solówki Jimmy'ego zapierają dech.
A wszystko to przetykane jammowaniem tria, które idealnie uwydatnia charaktery trzech panów. Page z zaciekawieniem przygląda się nowinkom, Edge naucza a White ma wszystko w nosie, gra dając pozostałym pełną swobodę, przez co ♫Dead Leaves and the Dirty Ground brzmi unikatowo. Jednorazowo, bo pewnie nie spotkają się więcej w tym składzie na scenie.

Ten film trzeba obejrzeć - niezależnie od wieku. Trzeba go wysłuchać - niezależnie od faktu bycia fanem gitary czy nie. I trzeba go przeżyć. Po swojemu. Acz im głośniej, tym lepiej - wiadomo. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz