póki jeszcze nikt się na mnie był nie poznał i trochę czasu minie, zanim załapią, że warto ze mną przeprowadzać wywiady-rzeki, to postanowiłam sama sobie poradzić. nic nie obiecuję, że będzie to cykl ale skoro już mam te urodziny i należałoby ten fakt jakoś odznaczyć, to proszę - 25 haseł i 25 komentarzy. wybrałam te najbardziej ze mną związane chyba. przynajmniej się starałam.
angielski - niewątpliwie pasja, jedna z pierwszych. jakoś tak się złożyło - co obecnie wcale nie dziwi - że gros muzyki obecnej w domu stanowiła ta, okraszona angielskojęzycznym tekstem. i zabrałam się do całej sprawy od kompletnej dupy strony bo najpierw uczyłam się słów, a dopiero w szkole poznałam ich znaczenia. co, jak się z biegiem lat okazało, wyszło mi tylko na dobre. siłą rzeczy pasja się nieco zahamowała po dwóch nieudanych podejściach podczas dostawania się na studia. wróci.
biseksualizm - sytuacja łatwa nie jest, bo męskie ciała nie są wg mnie atrakcyjne z wyglądu. bardzo ciężko jest trafić na takiego, którego żaden element nie psuje efektu wywołanego przez element poprzedni - jak ma pokaźną klatkę, to najczęściej twarz ma ulepowato słodką, z kolei gdy twarz ma fascynującą to okazuje się wcale nie mieć mięśni. i nie, że Pudzian od razu, bo to jest ohydne - on nie ma absolutnie żadnych. wiem, że utrzymuję, iż najlepsi są chudzi i wysocy ale oznacza to, że muszę przystawać na chuchra. z kobietami jest zupełnie inaczej. gdy trafiam na jakiś magazyn, na zdjęcia na Zupie, nawet na ulicy - zwracam uwagę głównie na kobiety. mimo miliona odstręczających laleczek Barbie, o wiele łatwiej, niż w przypadku mężczyzn, trafić na kobietę zapierającą dech. proporcjonalną, intrygującą, pasjonującą, itd. ale gdy przychodzi co do czego, prawda... to cały urok kobiet pryska. dziewczę młode, wyzwolone ze mnie było, moje koleżanki takoż i nabrałam pewności, że to nie ta bajka.
centrum - jedna z największych moich bolączek, bo niestety tam się dzieje najwięcej, całe życie towarzyskie najczęściej się o centrum Warszawy ociera a ja nie znoszę. chorobliwie wręcz. jak muszę, to bywam, zwłaszcza w dobie Internetu, gdy przychodzi mi odbierać niezorientowanych znajomych z Centralnego i ponieważ najbliżej, najszybciej, to idziemy gdzieś w centrum. potem oni sobie, ja sobie do domu, wyłączam wszystko co daje dźwięk i za dużo światła i odchorowuję. w Madrycie to samo - kuzynka chciała mnie zabawić, pełna dobrych intencji, więc mnie zabrała w sam środek cyklonu. jak do centrum, to tylko żeby pić i nie dlatego, że się tak wrodziłam w Mamusię, tylko by to wszystko spowolnić. albo swoje reakcje. nie znoszę tłumów a te nierozerwalnie się z centrum wiążą.
dzieci - od dłuższego czasu już instynkt się odzywa, gdybym miała możliwości, to tu, teraz, natychmiast. szczęśliwie nie szaleje on na tyle, by mi przesłonić realia i fakt, że możliwości kompletnie nie mam i dziecku zrobiłabym krzywdę, wydając je teraz na świat ale co mi się robi w głowie i z rękoma, gdy widzę maluchy, to moje. jak się opiekowało czwórką rodzinną, to nic dziwnego pewnie, że całe pokłady uczuć teraz ku obcym emituję. tylko tak pojedynczo, co? względnie bliźniaki. gdy już widziałam siebie oczami wyobraźni, jako absolwentkę anglistyki, co to musi iść uczyć, celem zarobienia na drugi stopień studiów, to tylko w liceum. żadnych przedszkolanek, żadnych podstawówek, za nic. chyba, że za ostrą kasę, którą wydawałabym na środki uspokajające. także ja chcę mieć dzidziusia! ale chcieć a móc, prawda... i na sztuki.
empatia - to jest tak, jakby mieć złoty zegarek. wszyscy podziwiają, wszyscy zazdroszczą, Ty się cieszysz w sumie, że masz ale tylko Ty wiesz ile z tym jest roboty. bo człowiek ma swój problem, swój dramat ale i na nim się kończy a ja mam dzięki empatii problemy i dramaty wielu, a że doprawdy beznadziejnym psychologiem bym była, bo nie umiałabym zostawić problemów w gabinecie, tylko zabierałabym na noce do domu, to cokolwiek niedźwiedzi to dar. daje mi co najmniej tyle, co odbiera. nerwów.
forma - zarówno w mowie, jak i w piśmie. pływający sobie w rodzie T. gen lingwistki, połączony ze słabością M. do języka polskiego, robi ze mnie koszmarną #grammarnazi. jak radar w oku - wyłapuję wszystko, każdy błąd, czy to stylistyczny czy ortograficzny i choćby historia była pasjonująca szalenie - jeśli jest źle napisana, to po niej. wszystko jest popsute przez głosy w głowie pokój się pisze przez o z kreską, do jasnej cholery! albo nie mówi się poszłem!!!!11. w mowie z kolei, poza poszłem, zwracam uwagę nie tyle na kwiecistość wypowiedzi, co na troskę o dopasowanie komunikatu do odbiorcy. oczywiście, że sporo zależy od jakości odbiorcy i jak grochem o ścianę bo tuman, to trudno ale nie akceptuję sytuacji, w której odbiorcę się lekceważy na zasadzie ja tak mówię, przekazuję po swojemu i jak zrozumie to już jego problem. tak to sobie do lustra można. no i oczywiście oczekiwanie kultury jednak. kurwa to jest słowo, używane albo w określonym znaczeniu kobiety rozwiązłej albo forma ekspresji a nie przecinek.
gitara - jakoś tak się złożyło, że niemal wszystkie piosenki i niemal wszystkie utwory, jakich mam okazję i ochotę słuchać mają w sobie dźwięk gitary. najczęściej też na niej bazują i niezależnie od tego, jak cudowny byłby utwór - jeśli ona idzie źle, to wszystko leży. pałac na słabych fundamentach prędzej czy później się rozłoży na plecki. a już basowa... jak słyszę bas, to mi się coś dzieje. coś bardzo, bardzo przyjemnego i lgnę do źródła. i ja wiem, że jest głośna ale co z tego - solo mogę w każdych ilościach i w każdej odległości. dystans się zaczyna, gdy mówimy o jakimś bezsensownym jazgocie. niestety, mimo wielu prób, nikomu nie starczyło nigdy cierpliwości, by nauczyć mnie grać nań.
hiszpania - kwintesencja mojej relacji z patosem, przepychem, bogactwem, luksusem i takimi tam. i oczywiście nie mówię o urodzie, bo byłam w trzech miastach tak naprawdę a to co w nich widziałam, było bardzo atrakcyjne ale niespecjalnie się odnajduję w ich kulturze, podejściu do życia. wszyscy są tacy hura-hura i jest to bardzo miłe, do czasu. później miałam wrażenie, że jestem na jakimś miesięcznym wielkim festiwalu ćpania, bo oni tak w kółko hura-hura. tak, wiem, pochodzę z kraju pierdolonych malkontentów ale to wcale nie oznacza, że super mi jest w jego przeciwieństwie. z umiarem panowie, z umiarem wszystko. język jest fajny, kuchnia bardzo dobra - mimo kilku potknięć, jak gazpacho nadrabiają wariacjami wokół owoców morza czy innymi tortillami. jednak zdaję sobie sprawę z faktu, że mogłam część ludzi rozczarować bo mnie słali tam w atmosferze oferowania mi gwiazdki z nieba, z wisienką na torcie w postaci samolotu. tymczasem podróż tymże jest... nudna. a też sobie obiecywałam. tylko start i finał są fajne, bo ciśnienie spada albo się wznosi. no i, rzecz jasna, nigdy i nigdzie się tak nie opaliłam.
inteligencja - to, że nigdy jej w sobie nie ceniłam to nie kwestia kokieterii czy niskiej samooceny, tylko faktu, że dobierałam sobie towarzystwo na wysokim poziomie i wśród nich tak nie błyszczałam. dopiero jak mnie los i Internet wpakował między ogół to dostrzegłam, z trwogą. i ja wiem, że mi odejmuje radości brak parcia na towarzystwa idiotów, wśród których mogłabym brylować i nudzi mnie podziw i wchodzenie mi w tyłek, no ale chyba wolę być normalna wśród lepszych niż przeszczęśliwa wśród gorszych. zresztą tego zostałam nauczona, nikt mnie nigdy na serio nie chwalił, bo wyznawali zasadę, że nie mogę spocząć na laurach i muszę się samoulepszać. coś za coś - myślę, że jestem na poziomie a że za cenę co najwyżej akceptacji... oczywiście, że mi przykro, gdy ktoś wszystkich traktuje tak a mnie inaczej - rodzice od wszystkich wymagali poziomu, nie widziałam różnic. snobistycznie nieco powiem, choć nie jest to snobizm zamierzony, że z przeciętnymi nie potrafię. zapewne dlatego, że wśród moich znajomych ja jestem przeciętna a z kolei na scenie ogólnej wydaję się być o jedną nóżkę bardziej. to chyba naturalne.
jedzenie - wbrew temu co mówi waga i moja postura, uwielbiam. ale i tu forma ma znaczenie - zwyczajnie milej się je coś ładnie podanego. i nie chodzi o kosztowne dodatki, oleje z pierwszego tłoczenia i trufle sprowadzane miesiąc przed, bzdura. w kwestii smaku to chyba nawet wolę te z mniejszym zadęciem, bo zdarzało mi się być częstowaną jakimiś odjechanymi frykasami i nie, dziękuję. ślub, a raczej wesele, mojej siostry obfitowało w potrawy, których nazw nie pamiętam albo przestawałam słuchać, gdy pojawiał się piąty człon tejże nazwy i niestety to wszystko było paskudne. choć nie wątpię, że ceny stosowne do cen produktów. rzecz w podaniu. jak potrafisz gotować i umiesz ładnie podać, to zrobisz furorę ze spaghetti za pięć złotych. kuchniami lecę w banały, bo kuchnia włoska miejsce pierwsze i długo, długo nic. może jeszcze francuska, no bo sery. właściwie to, jako kobieta, powinnam być wdzięczna za to, że organizmowi odbiło i nie tyję, bo mogę tychże serów w każdej ilości spożywać.
karolina - takie było imię Twoje. Karolina, dobrze wiemy to oboje. nie lubię mojego imienia. jakieś takie toporne, niekobiece, na chama od Karola przerobione. oczywiście ja nie z tych, które nie umieją się odnajdować w niekorzystnych sytuacjach, nadto uważam, że taka rola rodzica - nadać dziecku imię. ja sobie poszaleję przy swoim dziecku. dlatego ani mi w głowie zmienianie, acz jak mówię - nie lubię. tak samo jak dostrzegam wspólne cechy dla osób spod tego samego znaku, tak dostrzegam wspólne cechy imienników. Karoliny się dzielą na dwie grupy - utalentowane, silne, nieco bezczelne jak i durne pindy. (i nie, siebie nie biorę pod uwagę.) w zasadzie nie lubię obu grup. głupich pind wiadomo dlaczego a bezczelnych, silnych bo są jakieś takie aż za bardzo. wręcz chamskie i prostackie. pewnie gdybym przymknęła ucho na to chamstwo, to byłyby ciekawe ale jakoś nie umiem. nie dane mi było poznać żadnej fajnej Karoliny. tak się szczęśliwie złożyło, że poza sprawami urzędowo-oficjalnymi, to nikt się do mnie po imieniu nie zwraca.
lojalność - zdecydowanie najważniejszy element mojej jakiejkolwiek bliższej relacji z drugim człowiekiem. i najtrudniej mi wybaczyć jej brak. właściwie rzadko się staram to zrobić, bo co mi po takim kimś?
łakomstwo - przyznaję się bez bicia; nawet jeśli jestem najedzona po uszy a ktoś zaoferuje coś smacznego, to ja się zepnę, guzik w spodniach rozepnę ale zmieszczę. bo dobre.
muzyka - jeśli chcesz mnie ukarać, to zabierz mi możliwość słuchania muzyki. mówię możliwość bo miewam oczywiście momenty, w których chcę posiedzieć w ciszy i nie ma tak, że na okrągło coś leci ale sytuacja w której chcę a nie mogę... najczęściej kończy się tym, że zaczynam śpiewać albo mi się włącza dźwiękowe adhd i gram sobie na stole, udzie, krześle, czymkolwiek. ktoś podczas rozmowy o muzyce mi powiedział, że przecież dałabyś radę przeżyć bez muzyki. dałabym ale krótko. to wszystko
nałogi - to podobno było nie do uniknięcia. jakieś tam psychologiczno-genetyczne pierdoły, że będę skłonna do tychże i jestem. nie będę się głupio oddawać ocenianiu, czy lepiej, że palę ale nie ćpam, czy kofeina jest zdrowsza od alkoholu... póki co cieszy mnie, że jeśli piję to dla humoru, nastroju i wiem, że absolutnie nie jest to lekarstwo na problemy. ani trochę. zresztą nawet jakby było, to ja nie chcę. wolę się obić ale nauczyć radzić z problemami sama, trzeźwa i zawsze, kiedy najdzie potrzeba. muzyka, papierosy i kawa. nothing's shocking.
operacja - chyba jedyna rzecz, której realnie się obawiam, bo jako dziecku cudem przywróconemu na starcie, każda wizyta w szpitalu łączy się dłuższym posiedzeniem. ja natomiast stan swój znam bardzo dobrze, jestem świadoma zagrożeń, braku szans na kilka rzeczy i na podstawie tej wiedzy nauczyłam się funkcjonować najlepiej jak potrafię. na tyle się nauczyłam, że wkładka do buta - mająca wyrównać różnicę - nadal mnie uwiera i w sumie wygodniej mi na krzywo. wyrosłam już z wieku w którym dzieciaki to wyszydzały, teraz może być tylko lepiej.
przyjaźń - wiem, jestem dziwna, inni bez problemu by kopnęli w dupę wszystkich, byleby z ich misiaczkiem było wszystko dobrze. no cóż, nie mój scenariusz. wiem i wierzę, że miłość wreszcie mija, związki się rozpadają częściej niż upadają przyjaźnie, dlatego stawiam ją na pierwszym miejscu. jeśli musiałabym wybierać - nie wahałabym się. szukała wyjścia na pewno, ale koniec końców wybrała przyjaciela. po skończonym związku czy nieudanych podejściach płaczę krócej, niż po stracie przyjaciela i w sumie nigdy do końca mi nie przechodzi. jeśli byliśmy przyjaciółmi i nagle coś się skomplikowało, jakieś przebłyski czegoś ponad się pojawiły i nie wyszły to staram się wrócić do tego co było. z mojej strony zawsze wychodzi, bo nie przyjaźnię się z byle kim i to, że nam nie wyszło nie oznacza, że chciałabym go dobrowolnie wyeliminować ze swojego życia. głupota.
religia - najpierw się urodziłam taka na zero. potem mnie losy niespecjalnie skłaniały do wiary w coś/kogoś, kto ma nad tym kontrolę a mimo to... a na koniec zaczęłam myśleć i wtedy już ni cholery nie dało się mnie przekonać do istnienia jakiegokolwiek niefizycznego bóstwa, acz. aczkolwiek rozumiem, że to może być komuś potrzebne, więc nie wyśmiewam ani boga ani wierzących. co innego instytucja Kościoła i ludzi wymachujących krzyżykiem gdzie się da. temat niestety jest jednym z tych, od których nie mogę uciec bo mam jedno wierzące i jedno niewierzące pod dachem i to z równym zaangażowaniem - tyle, że na przeciwległych biegunach. dlatego sobie wypracowałam stanowisko pomiędzy. podobnym stopniem żenady charakteryzują się dla mnie zarówno ci, którzy wysadzają się laboga, jak i ci, którzy nieistotne czy żarcik jest zabawny - trzeba go opowiedzieć, bo wyśmiewa boga. oj dzieci, dzieci. same religie jako takie to bardzo ciekawy temat, kwestia obrzędów, zakazów, nakazów... znam większość, żadna mnie nie przekonuje ale dopóki ona nie dopierdala się do mnie, dopóty ja nie dopierdalam się do niej. a nawet jakby, to dopierdalam się nie do ogółu, a konkretnie do tych, którzy mają coś do mnie, do moich wartości, przekonań, itd.
seks - o jezu. ale obawiam się, że nie da się uciec od tematu, więc go wolę odbębnić już na starcie. więc podejście mam archaiczne, nie wyobrażam sobie seksu dla sportu i z kimś sobie nieznanym. acz podobnie jak z herbatą np. - ja nie lubię i nie pijam, ale jak ktoś lubi i pija, to proszę bardzo. moje podejście nie rzutuje nijak na moją opinię o fanach bardziej rozwiązłego trybu życia. natomiast seks w mediach, w Sieci czy filmach najczęściej niewart jest słowa a co dopiero nerwów. chłam i tyle.
śmierć - może to tylko taka młodzieńcza brawura, a może to wysoki poziom świadomości - ja się śmierci nie boję. wiem, że przyjdzie, wiem, że jutro może mnie pierdzielnąć pojazd, że nie da rady inaczej i skoro jako jedyny gatunek mamy świadomość własnej śmiertelności, to się nie czarujmy, że jej nie ma i kiedyś nie przyjdzie. wiem też, że w moim przypadku to nastąpi wcześniej niż mogłoby, dlatego poza przypadkami, w których muszę się wstrzymać - patrz: dzieci - to staram się niczego nie przekładać. jeśli czegoś nie zrobiłam a chciałam, to zapewne zrezygnowałam już całkiem. niespecjalnie się też przejmuję zdrowym trybem życia bo gros aspektów tegoż to jakieś pieruńskie nudy, wyrzeczenia, zero smaku, byle do przodu, byle było dużo w zapasie. na co mi długie życie, którym nie mogę się cieszyć tak jak chcę? umrę od cholesterolu? trudno. ale to co przeżyję, będzie odpowiednio przyprawione. pompka siądzie od kaw? zginę marnie, bo palę mając czynne 60% płuc? rozwalę się samochodem bo nie znoszę się wlec? bitch, please.
tłum - układ mamy prosty: ja go nie lubię bo jest głośny - on mnie nie lubi bo jestem cicha. sprawiedliwie tak.
uroda - nie mam typowego gustu, bo uparcie szukam tego czegoś, czy to w kobiecie czy mężczyźnie. istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że skrzywię się na każdą miss czegokolwiek, bo są przeraźliwie toporne. misterzy są z kolei oślizgli. to, że w większości nie podobają mi się symbole nie oznacza, że nie przyznam szczerze, gdy jakaś ogólnoprzyjęta piękność mi się spodoba. a że rzadko podoba, no to cóż... bywa. odnośnie urody własnej wyznaję zasadę tę samą, co w każdym innym przypadku - jeśli MI się podoba, to znaczy, że jest dobrze. jak nie, to nikt mnie nie przekona i nic, żebym tak wyglądała. odnośnie bycia przynętą to zmartwię niektórych - jest to w moim przypadku bardzo bezsensowna akcja, bo domniemany absztyfikant zwieje, gdy odkryje, że na co dzień wyglądam najnormalniej w świecie i za makijaż dzienny starczy mi mydło i woda.
www - przecież ja co jakiś czas piszę całą notkę o jakimś sieciowym zjawisku. dlatego więc w skrócie - po pięciu latach wyraźnej aktywności, nagromadzeniu znajomych, poznaniu wielu zakamarków Internetu, nadszedł czas wyraźnej odwilży. najpierw miesiąc z dala, teraz powrót, bo jednak brakowało kilku ognisk ale cała reszta jest albo nudna albo irytująco głupia. kompletnie nie rozumiem takiego T., który całe wieczory i weekendy spędza na grze w brydża albo jakieś scrabble. okej, ja też gram w gry ale po dwóch tygodniach mam serdecznie dość, cała moja aktywność w Sieci ma od a do z coś wspólnego z interakcją, ludźmi, kontaktem, rozmową, jakieś życie a nie tylko gry. i to takiej podczas której za wiele się nie gada. makabra.
zło - jest i nie ma co udawać, że nie ma. a skoro tak, to przychodzi podział na to lepsze i gorsze. to lepsze, pociągające i fascynujące, to dla mnie wszystko wykonane albo na zimno albo w sposób nieoczywisty dla każdego. i nie mówię o morderstwach, bo to banał. jak zło to morderstwo. mówię o tym co na co dzień. oczywiście, że by było fajnie, gdyby ludzie się wszyscy kochali ale to pic na wodę i co najwyżej mogą sobie wazelinę wsadzać namiętnie a potem obrabiać te zawazelinowane tyłki. to ja już wolę szczerze źle niż nieszczerze dobrze.
żółtaczka - wszczepienna typu C, miło mi. zaczęłam ten fakt na serio łączyć ze śmiercią, gdy zmarł Maciej Kozłowski, bo zmarł na to samo. czyli naprawdę się mogę przekręcić. aha. ponieważ mi lekarze już powiedzieli, że tego się nie da wyleczyć, co najwyżej przyklepać, przeciągnąć to się nie bawię w całe te kuracje, odmawianie sobie czegokolwiek. gdyby dało się leczyć... zresztą, na co dzień to mi kompletnie nie przeszkadza, nic mnie ze względu na nią nie boli, jest w porządku. nie mogę tylko pracować w gastronomii. i fajnie, bo kelnerki mają przewalone z tym lataniem w tę i we w tę. zarażać mogę w sposób niedostępny dla każdego, więc spokojnie. tak sobie tykam tylko, ja i moja żółta bomba.
---
komentarze proszę raczej wykorzystać do podawania kolejnych haseł. dywagowanie na którykolwiek z powyższych tematów mija się z celem, bo you know my name, not my story.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz