od piątkowego wieczoru M. - znana w kręgach jako #zmb, lub.... to zależy od kręgu w sumie - nie jest moją M., tylko się spełnia w roli Babci swych trzech pociech. jest tym razem mniej dramatycznie, aniżeli dwa tygodnie temu - ot, rodzice pociech gdzieś zniknęli (kontrolowanie, acz nie wiem gdzie, mimo, że starałam się dowiedzieć) i trzeba odbębnić grandsitting.
w wyniku czego stacjonujemy sobie z T. samopas.
o tym, że miałam dwie rzeczywistości, z czego jedna upłynęła - dosłownie upłynęła ;) - na imprezach, to gdzieniegdzie wspomniałam i mogę tylko publicznie poprosić o więcej. wątrobę gdzieś dokupię, zamiast nowego usb.
tu się skupię na tym naszym gospodarzeniu. mój dziadek tak mówił.
korzystając z, danej mi przez siebie, okazji chciałabym wreszcie wyrazić do tej pory niemy podziw dla M., że potrafi zrobić w cztery godziny to, co ja robię w pół. i to nawet już nie chodzi o to, że ona zapomina albo że czymś się zajmuje w międzyczasie. ja też przy tych garnkach nie stałam, jak zaklęta, bo o ile fajnie się gotuje potrawy z milionami drobiazgów, to jeśli przychodzi do usmażenia kotletów i ugotowania makaronu, to ja sobie żyję, w czasie jak to się robi.
a poza tym już wspominałam, że mamy zepsute w kuchni okno i gorąco jest i owszem, siedzę dopóki nie skończę, tak jak miałam w planie ale i nie przedłużam. coby samej się nie przyrządzić.
po drugie bardzo jest mi przykro i doprawdy, latami się broniłam przed stereotypami mówiącymi o tym, że mężczyzna pozostawiony sam sobie ni rączką, ni nóżką ale dosyć tego. osoba T. pokrzyżowała moje plany.
ja nie wiem, ludzie kochani, cholera i mać. wyszłam dwa razy na kilka h (na wspomniane imprezy).
za pierwszym razem oczekiwano ode mnie zrobienia obiadu o wpół do drugiej w nocy, a za drugim zaserwowano mi zlew naczyń - choć jak wychodziłam, to obiad wręczyłam, doznając niewielkich acz jednak obrażeń. zeznał, że nic w międzyczasie nie jadł. no i nie powinien, bo mu obiad dałam suty.
to nie o to chodzi, że mi zmywanie przeszkadza, bo ja szczerze wielbię, nigdy nie zainwestuję w zmywarkę - a jeśli już, to nie z mojej inicjatywy się w domu pojawi - i w sumie doceniam, że mi takiego gifta zaserwował na powrót no ale co on z nimi robił? przez cztery godziny. podobno nie jedząc.
i tu dochodzimy do kwestii kolejnych gratulacji dla M. odkryłam mianowicie, że nie dość, że można szybciej to i praktyczniej. ona jak robi to jakbyśmy wystawny obiad niedzielny codziennie zapodawali - tyle tego potem czeka do umycia.
po moich występach jest o 3/4 mniej. i nie dlatego, że kotlety smażę w garnku po makaronie a z wody robię herbatę, bynajmniej. po prostu nie biorę do wszystkiego oddzielnego sztućca. ponieważ nie słyszę boleściwych pojękiwań z toalety, to wnoszę, że T. się nie zatruł kotlecikiem zdjętym z patelni tym samym widelcem, którym bełtałam jajka.
no i najistotniejsza zagadka weekendu - dlaczego ja spiesząc się całkiem, mogę zdjąć z patelni dosmażony kotlet a M. nie? zagadka do rozwiązania we własnym zakresie, bo przecież się o to nie spytam, bo ryknie.
ryknie jutro. dzieciaki się w Babci zakochały, upatrują w niej tarczy ochronnej przed tatusiem własnym i domagają się jej do jutra. przepraszam ale nie mam żalu. za to mam spokój.
to ja może pójdę pozmywać, czy coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz