Co to ja mówiłam o filmach przez wszystkich polecanych?... Ekhm, no właśnie. Ale może jakoś obszerniej tym razem.
Cały sekret mojego oglądania Incepcji w chwili dla niej najgorętszej, czyli nim jeszcze nie zszedł z ekranów kin - to jest wyczyn, na ogół się zabieram do pisania jak już zejdą ze wszystkiego na co wejść mogły - tkwi w osobie DiCaprio i kilku plotkach - bo ciężko tu mówić o pełnoprawnym opowiedzeniu - odnośnie fabuły. Zapowiadało się całkiem całkiem.
I całkiem całkiem było, nie przeczę ale i niespecjalnie coś nadto.
Bardzo sprawnie poprowadzona reżyseria, ciągnąca trzy sroki za ogon na w miarę równym poziomie, może niekoniecznie trzymająca w napięciu ale każąca trzymać rękę na pulsie. Bo to jednak jest wyzwanie - skoro są trzy poziomy, to muszą być sobie równe, co najmniej. I żaden nie powinien być potraktowany po macoszemu, pozostawiony odłogiem, czyli zostać prozaicznie olanym. Nie dlatego, że poziomowi będzie przykro - widz będzie albo zniesmaczony albo zdezorientowany. Bo uzna, nie wiedzieć czemu, że taki był plan.
I tak się widz trochę zakręcił, bo korzysta z przymiotników genialny, świetny, mistrzowski na okoliczność określania Incepcji.
Dał się zapewne ponieść efektowności obrazu, co do której nie mam faktycznie żadnych zastrzeżeń. Szczególnie przypadły mi do gustu sceny, w których Ariadne (Ellen Page) bawi się otoczeniem, abstrakcyjnie zmieniając jego położenie.
Ale przecież efekty to tylko element filmu. Jako że poruszamy się na płaszczyźnie snu, to rola owych efektów jest wręcz znacząca, jednak poza nimi istotna zdaje się tu być i historia. A niespecjalnie mnie urzekła. Skoro już mamy tę cebulę filmową obierać, to sposób opowiedzenia historii to jedno a historia sama w sobie, to drugie. No i niestety tu jest ten dysonans.
Nieprzypadkowo, myślę, po Incepcji nabrałam ochoty na powtórne obejrzenie Catch me if you can, gdyż Dom Cobb (Leonardo himself), podobnie jak Frank Abagnale - główny bohater Catch me..., przyp. Bee - jest bardzo uzdolnionym złodziejem, wynajmowanym przez wielkie korporacje do włamywania się do snów swoich ofiar celem wykradnięcia z nich, potrzebnych owym korporacjom, informacji. Brzmi to cokolwiek nieprawdopodobnie jak na nasze warunki - spieszę więc z wyjaśnieniem, że rzecz dzieje się w przyszłości.
Trudne akcje więc i chmara przygotowań. Dlatego z jednej strony padamy na kolana przed geniuszem Cobba, a z drugiej - niby jak inaczej miałoby mu się powieść? Z przyczyn oczywistych, sen musi być wykreowany - przez Cobba jak i jego ekipę pomocniczą. Z podobnie oczywistych przyczyn musi sprawiać wrażenie rzeczywistości. A żeby sprawiał, to musi być perfekcyjnie dopracowany.
Dlatego, jak mówię, efektowne to wszystko jest bardzo ale na sucho nie jest przesadnie wyszukane.
Film opowiada o ostatnim skoku Cobba. Sztampowe dość. Te wszystkie Ocean's Elevenowe historie na tym się opierają - bohater rzuca w cholerę pracę i nagle pojawia się możliwość ostatniej roboty. Korzystają z niej skwapliwie na jakichś tam warunkach, choć obowiązkowo pierwotnie się nie zgadzają. I musowo akcja różni się czymś, kusi odmianą.
Gdzieś obok rozgrywa się osobisty dramat Doma - jest podejrzany o zabójstwo swojej żony (Marion Cotillard). Nadto sam nie może sobie z tym poradzić. Z pomocą przybywa mu Ariadne, która zostaje wcielona do zespołu Cobba, jako projektantka... labiryntów. Zaskarbia sobie zaufanie Doma, głównie tym, że go nie ocenia.
I tu dochodzimy do wysypu pomysłowych akcentów, wprowadzonych przez Nolana. Zaczyna się od rozmowy Cobba z Ariadne - po wyjaśnieniu za co jest ścigany dziękuje dziewczynie, że nie spytała o to, czy to zrobił. Pomysłowe jest to, że ja spytałam, w głowie. Na swój sposób zawstydzające. ;)
Drugim drobiazgiem, podobno przypadkowo znalezionym w filmie, choć średnio w to wierzę bo skojarzenie jest natychmiastowe - gdy już akcja rabunku się powiedzie, delikwentów wybudza się za pomocą piosenki Edith Piaf. Rzecz w tym, że nie kto inny, jak Marion Cotillard grała rzeczoną Edith w filmie biograficznym Niczego nie żałuję (już w ogóle pomijam, że ową piosenką jest właśnie Je ne regrette rien, prawda. Coincidence?).
Trzeci, a zarazem ostatni dostrzeżony, pomysł to imię projektantki labiryntów. To akurat było słabe, takie na siłę aż. Jak komuś nie świta, to pójdźże dziecię do mitologii, hint: nić Ariadny.
Wskazanym mi już po emisji smaczkiem jest zabieg Zimmera - autora muzyki do. Mianowicie muzyka finałowa to nic innego jak spowolnione Je ne regrette rien.
Finał to ja już tu podaruję, bo niespecjalnie mnie zaskoczył. Bawi mnie to jak Nolan porwał tłumy motywem z podobnoniezakończonym filmem. Tzw. zakończenie otwarte zafundował i oni się tam, biedni, głowią tygodniami nad tym czy tak, czy siak.
Nie bardzo wiem, po co. Nie dlatego, że mi się to umiarkowanie ciekawą kwestią zdaje, tylko no... po to są zakończenia otwarte, by było tyle interpretacji co widzów. I ustalanie wspólnej mija się z celem. Jak kogoś film ruszył i ma zwidy, czy aby na pewno teraz nie śni, to fajnie, o to chodziło, żeby nie był pewien. Chyba. Tak mi się wydaje przynajmniej.
Co jest na pewno istotne, to spostrzegawczość. Trójpoziomowa fabuła wymaga orientacji, bo łatwo się zgubić. It's America, jesteśmy dynamiczni, dlatego podrzucam Wam link do filmowego faka na Filmwebie. Ktoś bardzo sprawnie wyjaśnił, za pomocą formuły FAQowej, większość nieporozumień, jakie mogą się pojawić po projekcji. Jednocześnie niczego nie sugeruje - jedynie zwraca uwagę na fakty, interpretację zostawiając czytelnikom. Polecam zachłyśniętym akcją.
Pewnie i racja to, że w porównaniu z innymi blablabla - tyle, że ja nie oceniam filmów na bazie porównań z jakimiś gniotami, bo to nawet jest dla filmu obraźliwe. Jednak bez porównań, posługując się tylko opinią tych, co widzieli ją przede mną, powiem jedno - overrated movie. Ładnie się gonią, po ładnym się gonią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz