Na zasadzie zachcianki bowiem, wymyśliłam sobie ostatnio, że ja koniecznie muszę mieć netbooka. Pamiętam, jak się fajnie pisało na laptopie kuzynki w nocy, w łóżku a netbook to maleństwo, co pozwoli mi - jak zwykle - na pisanie wreszcie wszystkiego, co chciałabym napisać. Na blogu.
Dwie rzeczy mnie skutecznie odwiodły od tego pomysłu.
Po pierwsze i najważniejsze - nie stać mnie na to. Nie, żebym przymierała głodem, bo jak patrzę na te dwie tabliczki czekolady, krakersy - cebulowe, wreszcie dopadłam ten sklep, który powinnam - i parę frykasów w lodówce, to jestem pewna, że nie przymieram ale no wiadomo z grubsza, że tzw. stabilna sytuacja mi, póki co, nie grozi, więc byłoby to po prostu niedojrzałe. Ja wiem, ja wiem, trochę za dużo już tej dojrzałości wokół mnie - o czym potem - ale jednak w kwestii finansów spontanicznością się popisywać nie zamierzam.
Po drugie, o wiele mniej cierpiętnicze - ja, jak pisałam nie raz, mam niesamowicie
Także jeśli komuś się zrobiło mnie szkoda, z uwagi na to po pierwsze to niech po drugie go uspokoi. Zwłaszcza, że właśnie czytam bloga takiej jednej, co miała na tamten czas niesamowitą lekkość w wyrazie i jej niepokojąco zazdroszczę.
O tym nie będę pisać, choć biorąc pod uwagę krucjatę na mój kokpit, to chyba muszę wyjaśnić, że nie, nie jestem w ciąży. Nie, żeby nie było fajnie, bo wiadomo, że instynkt rozwinięty mam i rwę się zarówno do żyjątek w autobusach (znaczy rwę jak rwę, niefizycznie przecież) jak i tych na mms-ach od Blipowych mam, ale to wszystko. Póki co.
Poczyniłam, tak swoją drogą, pewne obserwacje dotyczące moich najbliższych przyjaciół. Dwójki, po płci na głowę. Oboje stwierdzili to samo, choć wspólnym mianownikiem jestem wyłącznie ja. I oboje mają rację, holender. Choć, co ciekawe, jedno powiedziało to z przekąsem - drugie zaznaczyło ale to dobrze.
Bo to nie chodzi wcale o to, że ja jestem taka super-niezależna, więc jak coś się nie podoba, to spierdalaj. No nie dla nich. Oboje dorobili się w moim prywatnym, nieistniejącym kajeciku statusu tych, których pokornie wysłuchuję i znają mnie na tyle, że jak oni mówią, że coś jest nie tak, to mają na 99% rację. Choćby bolało, to mają. W tym całym egocentryzmie ktoś musi być nade mną. No i padło na tę dwójkę.
Tylko, że no właśnie, jest ten dysonans.
Jedno sobie mianowicie wykoncypowało, że jestem racjonalna, zasadnicza, chłodna, uwsteczniona, skłonna do ocen - czyt. skłonna do ocen krytycznych bardziej - i niespontaniczna. I że to w sporym stopniu powinnam z siebie sukcesywnie wypleniać. Znaczy ja wiem, że to nie było wymierzone przeciwko mnie, że tak w skrócie idzie o moje szczęście i satysfakcję.
A drugie to potwierdziło, bez specjalnego patyczkowania się.
-Czy ja jestem zimna?
-Tak. Ale to dobrze.
... gdyby nie fakt, że siedziałam, to bym usiadła. Znów chyba muszę coś wyjaśnić - bardzo bardzo to w niej cenię, że mówi wprost i ja absolutnie nie mam żalu. Ale brzmiało to swoiście jednak. Kiedyś tylko R. umiał ze mną tak rozmawiać. Dopóki mu się role nie pomyliły i mnie komplementował tanio. No i może Piotrek vel Xing. Ten z kolei jednak najczęściej mi takie rzeczy pisze a nie mówi. To nie do końca to samo.
No to mamy mnie, zimną sukę. (Ja i tylko ja mogę o sobie tak mówić i pisać.)
Nie ma co zaprzeczać ani sobie mówić, że jestem dla siebie za surowa. Trzeba temu stawić czoła i postanowić, co dalej.
Nikt mi przesadnie nie musi tłumaczyć, czemu taka jestem i że przez wiele lat mnie to chroniło, że było to przydatne. Że dzięki temu nie ulegałam wielu pokusom, że mnie to nie zepsuło, że trzydziestoparoletnie - nie, że stare ;) no ale jednak o 10 lat starsze - osoby traktują mnie jak równą sobie. Ja to wiem.
Mam też świadomość, że pouszkadzało mnie na innych polach i dopóki nie dopuszczam tych poranionych rejonów do głosu, to udaje mi się na powierzchni.
To nie jest udawanie, to jest zagłuszanie tego, co na pewno nie przyczyni się do mojego szczęścia. I mi tu żadna terapia nie jest potrzebna, bo wiele rzeczy po prostu się stało i się nie odstanie, nie ważne ilu bym rozmów z winnymi nie przeprowadziła.
A poza tym, czy to jest jakiś problem? Taka jestem i na dłuższą metę mi się to podoba.
No ale mi, mi, MI. A przecież ja to nie tylko ja. To ludzie, którzy mają ze mną kontakt, to ludzie, których los choćby trochę ode mnie zależy, to moje potencjalne szczęście, które już prawie mam w rękach i z jednej strony bardzo chce mi się o nim mówić, dać się ponieść, przyjąć wszystko co z sobą niesie. Ale z drugiej, jak pisałam - podoba mi się to, jaka jestem i bardzo lubię to zauważać u innych, no a jak się dam, to już taka nie będę. To nie strach, to przebłyski patrzenia na siebie z boku i pukania się w czoło.
Stracę, może bezpowrotnie, cechy, które w sobie bardzo cenię. Gdy stanę się uszczęśliwioną trzpiotką, to nie będę już trzeźwo patrzeć na świat, widzieć tego, co powinno zostać zobaczone, zacznę żyć w bajce. A ja nie chcę, ej. To jak dobrowolnie rezygnować z talentu.
To jak z tą moją, wspomnianą na początku, dojrzałością. Jasne, że ją przeklinam raz na jakiś czas, bo nie pozwala mi wieść życia moich rówieśników.
Myślicie, że im czasem nie zazdroszczę? Bardzo im, czasem, zazdroszczę. Bogatego życia, na przykład. Nie, nie materialnie bogatego, o pieniądze nie dbam. Ano właśnie. Ja im zazdroszczę ale jednocześnie już za późno, po ptakach. Próbowałam na ich sposób i nic mi to nie dawało dobrego. A czasem chciałabym, żeby dawało.
Wiem, że się nie zmienię. Mogę tylko co nieco tonować, by pozyskać doraźne korzyści, być trochę bardziej dwudziestodwulatką.
Poszłam np. w piątek na blipiwo, otaczało mnie grono radosnych, mniej więcej, rówieśników i po chyba godzinie wyszłam. A byłam czwarty raz, bo za każdym kolejnym sobie myślałam, że już bardziej się w to wkręcam i że teraz będzie fajnie.
Umiarkowanie.
Dlatego za każdym razem, gdy będziecie myśleć o mnie z podziwem, że między mną a panienką w moim wieku jest o taaaaka przepaść, to miejcie na uwadze, że ja jej nie przeskoczyłam na własne życzenie. Mi po prostu dano więcej. I rozporządzam tym jak umiem najlepiej. Ale to tylko tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz