16.12.2009

My So-Called Life.

To, za Wiki podreptując, jakaś teen drama z Claire Danes ale zapieram się rękami i nogami przed podejrzeniami, że widziałam choćby jeden odcinek. Ot, tytuł jak ulał do notki.

Stawiając ostatnią kropkę w refleksji post-Sprzedawcowej odetchnęłam z ulgą, że wreszcie skończyłam z filmami i mogę się, cholera, wreszcie zająć sobą. Na moim, w końcu, blogu. I, jako, że jutro - za kilka godzin w zasadzie - mam jeden wykład a potem wolne do przyszłego roku, to się nastawiłam na dzisiaj, na spreparowanie całkiem jędrnej notki pt. co u mnie.
Ale nic, bang, blokada, nie wiadomo, gdzie zacząć a gdzie skończyć, bo i tak to będzie building something out of nothing.

To może ja partiami...

Dzięki nieocenionemu dla studenta Chomikowi a także dzięki nieocenionej dla mnie Hani - tej od Sylwestrów - posiadam notatki z wykładów, więc je sobie odpuszczam. Jak się zdarzy, że akurat nie mam nic na głowie, tj. nie ma jakiegoś kataklizmu z Mamunią, to wpadam kontrolnie, by wiedzieć na jakim mniej więcej są etapie. Choć częściej po prostu pytam ludzi z grupy, których spotykam na ćwiczeniach. A ćwiczenia, rzecz święta, bo jest lista. Zresztą sympatyzuję z kilkoma przedmiotami, więc nie jest to specjalna katorga. Poza kwestią dojazdu, bo korzystam z jednej z najpopularniejszych linii i zawsze się wlecze i zbiera zewsząd lud, głodny dotarcia gdzieś indziej. Czterdzieści minut minimum.

Może dlatego jestem nimi nieco zawiedziona. Bo obiecywali niewiadomoco, a tu: w poniedziałki od 15 - co drugi tydzień od 16:45 - do 20, we wtorki od 15 do 16:30, w środy od 10:15 do 11:45 i to na wydziale psychologii, w czwartek i piątek święty spokój. To się cholera nabywam na tych studiach, nie?
Teraz coś ruszyło, bo egzaminy, kolokwia, sprawdziany ale ja się potrafię spiąć i siedzieć cztery dni no sleep til.. i tyle z krzyku. A jak mnie nie satysfakcjonuje to zawsze można wpaść i zaliczyć na lepiej.

Chyba jednak wolałam katorżniczy system licealny, dlatego postanowiłam się rozejrzeć za robotą. Nie czarujmy się, dla pieniędzy też, ale głównie by być w biegu. Nadal bowiem nie cierpię stagnacji.

Dom można swobodnie rozumieć jako synonim spraw z Mamą, bo na tym się moje domowe pożycie opiera. Że mnie do pasji doprowadza codziennie to nie nowość, dlatego przyjęłam opcję pogodnej rezygnacji i śmieję się z tego, dowcipkuję na temat tego co widzę, bo cóż innego mogę? Ostatnio doszła jej cokolwiek przerażająca skłonność do wybuchów histerycznego śmiechu z całkiem nieśmiesznych powodów i wygląda to z grubsza tak, jakby jej kilka klepek odjęło. Dosłownie zwija się w pół, płacze ze śmiechu, nakręca się jak katarynka i albo zza zamkniętych drzwi przeczekuję albo śmieję się z nią, choć za nic nie wiem z czego.

Dziś jednakże przeszła samą siebie, aż nas z ojcem w fotele samochodowe wgniotło. Otóż T., wracając z pracy, jak co wtorek, miał mnie odebrać z uczelni. Nieświadom zagrożenia, zadzwonił wcześniej do mamy, informując ją, że jest tu i tu, odbiera mnie i przyjedziemy, chwilę przed dzwoniąc, by wyszła przed blok, byśmy od razu mogli zrobić zakupy.
Daję sobie głowę uciąć, iż rozmowę zakończył słowami jak zadzwonię, to wyjdź, z czego ona zapamiętała tylko dwa ostatnie słowa.
Myśląc, że wszystko jest jasne, zajrzeliśmy po drodze do banku - co chwilę ale wydłużyło operację - i dzwonimy, znajdując się w okolicy domu. Nie odbiera. Cztery telefony - cisza. Optymistycznie założyłam, że śpi albo prozaicznie jest w toalecie i zupełnie nie podzielałam obaw ojca, że ona mogła wyjść zaraz po tym pierwszym telefonie i czeka, bo nie pamięta, jak dawno wyszła. Co z jednej strony tłumaczyłoby dlaczego nie dało jej do myślenia, że nas tak długo nie ma ale z drugiej - dziś było bardzo zimno i śnieg, więc cholera, wróciłaby - jeśli już zakładać ten abstrakcyjny scenariusz - wkurwiona, bo by zaczęła marznąć. Niby byłaby mała afera ale mniej poważna w skutkach niż to, co zastaliśmy.
Otóż w istocie, stała. Przed domem. Bez rękawiczek. W spódnicy. Gdzieś około godziny. W mróz. Obawiając się pewnie, że się zgubi, stała w miejscu.

Chciałabym Wam, moi mili uświadomić, że swobodnie mogła sobie coś odmrozić. Przewrócić się i zamarznąć. Mi wystarczył kwadrans by skostnieć i zgrabieć. A byłam w ruchu. Ewentualnie mogła, i to się dopiero rano okaże, rozchorować się w jakiś agresywny sposób.
To nie jest zabawne.

Gdy jestem w domu sprawdzam gazy, żelazko, niedogaszone papierosy znajdujące się w pobliżu gazet czy innych papierów, ale widać to nie wystarczy. I tak ograniczyłam swoje studia, ww. niechodzenie na wykłady, by jej pilnować ale czasem muszę wyjść. Nie nadaję się do studiów eksternistycznych ani zaocznych.

Dlatego, choć nikomu tego nie życzę, jeśli będziecie mieli do czynienia z kimś z amnezją bieżącą - tj. pamiętającą ułamki przeszłości a gubiącą się w teraźniejszości - to zawsze uważajcie na ostatnie słowa komunikatu. Bo jeśli szczęśliwie na dłużej go zapamięta, to nie w całości, ale właśnie ostatnie słowa.
I mówię to podminowana dzisiejszym wydarzeniem ale tendencję zauważam już od dawna, wszak wozimy się tak już półtora roku.

By wyjść z tych niefajnych zakamarków, wspomnę - ale tylko słówkiem - o wizycie u Najfajniejszego Dziecka Śfiata. Słówkiem, bo w wolnej chwili chcę spisać jego teksty i rozbrajające dialogi prowadzone z nami w oddzielnej sekcji. Część już znacie z Blipa, część nie, ja i tak tu zostawię po nich ślad.
Jestem w nim totalnie zakochana, zauroczona jego bystrością a także elokwencją. Samodzielnością, mimiką, gestykulacją... to jest po prostu mój idol.

Co do NDŚ-owych rodziców to byli w kinie na Nocy Kina, więc w sumie poza gadkami zanim wyszli, niewiele mieliśmy z sobą kontaktu. Bo wyszli o 23, wrócili podobno koło 5-ej, gdy ja, Mamunia - nie mogłam jej zostawić samej na noc, a T. wyjechał - i NDŚ spaliśmy smacznie.
A z kolei gdy się pobudziliśmy to oni odsypiali. I tak to. Mają się wyprowadzać dopiero w okolicy wakacji. I dobrze.

No a jak nie chodzę na te wykłady, kątem oka - acz bacznego - pilnuję Mamuni, to prowadzę bujne życie w Sieci. A huczy w nim i wre, aż miło. Choć czasem nie bardzo miło.

Chwilowy dylemat i już wiem, że opinię na temat #ttdkn'owskiego ruchu, postaci ^astromarii, jej kompanki - ^moon, im podobnych postaci, oraz wszystkiego co wokół, umieszczę w oddzielnej notce, zapewne pod szyldem Bee movie o, bo to niewątpliwie jest zjawiskowe i trzeba by mi było ugryźć temat obszerniejszym kęsem, by powiedzieć wszystko, wyjaśnić nieporozumienia możliwe i mieć to za sobą.

Tu się skupię na tym, co dotyczyło bezpośrednio mnie.

Tylko, żeby była jasność - jak ktoś tu kiedyś wspomniał, mam dystans do Sieci. A przynajmniej staram się go mieć, więc pewne wydarzenie, które zaraz streszczę, nie sprawiło, że wyrwałam sobie pukiel, ściętych przecież dawno, włosów. Ot, dało jakieś światło na sytuację social life. Cokolwiek, przepraszam, żenującą chyba.

Pewna dziewczyna, bez nazwisk panowie, bez nazwisk - kto się zorientuje, ten się zorientuje - będąca jednocześnie dziewczyną mojego znajomego, już jakiś czas temu zaczęła podpadać mi swoim zachowaniem. Nie wobec mnie, ogólnie oraz w stosunku do moich znajomych. Jej żarty mnie nie śmieszyły od jakiegoś czasu, a jeśli to było na poważnie, to w sumie jeszcze gorzej. Zapewne dla mnie.
Nie bardzo wiedziałam co zrobić, bo z jednej strony ja się efektownie irytuję i powinnam po prostu ją sobie odpuścić, a z drugiej strony, wiadomo. Dziewczyna znajomego, więc pewien spory kredyt zaufania, że może to wypadki przy pracy, że jest inaczej, niż ja to widzę i trzeba poczekać i nie skupiać się na negatywach. W końcu znajomy wie co robi. A znajomy, świetny gość, więc tym bardziej dawałam się sama sobie ugłaskać i obserwować rozwój sytuacji. Jest jeszcze wąska, trzecia część układanki - porady z offu, bym może poszła do źródła, tj. do dziewczyny, i jakoś rozwiała swoje wątpliwości. Bo - na scenie nadal półserio, czyli sieciowej - mi nieco to ciążyło.
Więc poszłam. Ile mi to zajęło, to moje, ale poszłam, spokojnie, acz konkretnie - ja się nie lubię wąchać po pupach i klepać po ramionkach - zaczęłam. I w sumie w tym momencie skończyłam bo albo nie zrozumiała, ale i nie dociekała, albo zrozumiała ale odmówiła współpracy. Na jedno wychodzi, nic z tego nie wyszło.
Więc odpuściłam sobie jej stream. Aż, ale i tylko. Bez ignorowań, bez wyrzucania z innych serwisów, nadal mam jej adres mailowy w książce adresowej, zupełnie naturalne odstreamowanie. A tu bang! Pif paf! Lecę jak ze skarpy, stąd, stamtąd, tu ignor, tam mi znika z pola widzenia. Typowy unfriending.

Nie bardzo wierzyłam, gdy mi Dźony wyjaśniał swego czasu pojęcie unfriendingu. Ale, że jak to? To, że nie chcę czytać twojego bloga, to znaczy, że w ogóle koniec wszystkiego? Kononowicz move? Naprawdę, wielu moich znajomych ma blogi i ja ich nie czytam bo albo wolę z nimi pogadać, albo coś mi nie pasuje w ich stylu, albo cokolwiek i moi robią z moim to samo, a jednak - wow! - żyjemy i mamy się świetnie.
Aniu, hop hop, jesteś tu? Czytasz to? O, nie czytasz. No to rzucam Cię, Mała, przekreślam wszystko, bo mnie nie obserwujesz. Hej, ludzie, wiecie, że ja mam rodzinę na Blipie? I mimo nieobserwowania się potrafimy ze sobą gadać przez pół nocy przy winie? Albo że mój brat nie wie o tym, że mam bloga? I mamy się nie gorzej, aniżeli zanim go założyłam?
O czym wy do mnie mówicie? I jak serio to traktujecie, heloł. Sieć to nie wszystko, to kolejna droga dotarcia, ale nie jedyna.

Niestety, trafiłam na taką co to śmiertelnie chyba serio potraktowała. Trochę żałuję, bo nie była fatalna. Dlatego przez myśl mi nie przeszło pozbywanie się jej. W innym miejscu stanowiła wręcz ciekawostkę.

Najpierw mnie to nieco powaliło, bo jakoś nigdy - poza Astromarią, ale u niej to norma - nie spotkałam się z tak kategoryczną reakcją, potem cokolwiek zniesmaczyło, bo właściwie czemu miała służyć ta znajomość? Kilka osób zostało u mnie, mimo tego, że ja wyleciałam od nich, bo - co już kiedyś pisałam - nie reobserwuję, tylko obserwuję tych, których chcę za to kim są. No, co piszą.
A na końcu, i tak pozostaje po dziś dzień, mnie to rozbawiło. Oni naprawdę istnieją. Ciekawe. Heh. Trochę się obawiałam przez moment, że to jakoś wpłynie na moje relacje z tym znajomym. Nie wpłynęło. Chwała. Bo to by była masakra.

O tym, jak mnie doniesienia dezorientują, wiemy wszyscy i jak jeszcze do tego nadciągają fale why so serious? userów i kolejne, obserwowane siłą rzeczy, przepychanki z ograniczonymi homofobami i innymi ~fobami, to tym bardziej doceniam przystań rozmów, nierzadko dyskusji, z Dźonym.
Z nim jest albo z sensem, albo bez ale za to z żartem, a jak nam się rozminą intencje to się sprawę wyjaśnia i dalej, do kolejnej bazy. Może ostatnio trochę wolniej to szło, większe przeszkody ale nadal to jest, proszę Państwa, przepaść otakao! Z nim jak się pokłócę to mi szkoda przez kilka ładnych godzin, z userami jak się pokłócę to zapalam papierosa, prycham i wewnętrznego faka im pokazuję, koniec pieśni. Jest różnica? Kolosalna, moi Państwo, kolosalna.

Oczywiście, proszę mi tu nie wychodzić z założenia, że z Dźonym się nie kłócę a z całą resztą owszem, aż pióra lecą, bo gówno prawda. Ale to temat na zupełnie inną notkę, w zupełnie innym miejscu, szczegóły niebawem.

Dobranoc się z Państwem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz