Trochę mną ostatnio miota. Nie, żeby na co dzień nie miotało - rzecz w tym, że ostatnio cokolwiek intensywniej to się odbywa, od lewej do prawej, z taką siłą, że nie bardzo mam chwilę by odetchnąć po środku.
Dobry znak to, coś się dzieje, jakaś zmiana i potrwa to tyle ile musi, by w końcu w końcu wypluć jakąś przystępną, dla mnie i dla otoczenia, formę. Ale proces łatwym nie jest - zwłaszcza jak coś wycieka na zewnątrz. Nie, że na blog, blip, pinger. Raczej do ludzi. Blog zniesie wszystko, poleci na tyły archiwum i niby było, ale nie ma. A na ludzi to jakoś wpłynie, na ich odbiór mojej osoby. Dlatego ze wszystkich sił staram się, by nie było widać. Zwłaszcza, że to co mam ostatnio w głowie jest cokolwiek irracjonalne, bo zaliczam i spadki na sam dół i odbicia na szczyty i postronnemu się nie wyjaśni.
Nie wynika to z postronnego złej woli, raczej z potrzeby logiki w tym co przyjmuje. A tu logiki niet, żadnego mianownika, punktu wyjścia. W południe jestem king of a day by o czwartej być fool for a lifetime. Lepiej to wypisać i dać im wybór, czy doczyta czy zostawi po pierwszym akapicie. Nie mam żalu. Nie mam żalu, że ktoś nie przeczyta, większy - jakikolwiek - mam o to, że nie wysłucha, więc proszę bardzo.
Paradoksalnie najlepsza recepta przychodzi niespodziewanie i z kompletnie innej strony, niż wydawać by się mogło, że powinna przyjść. Do mnie przyszła w autobusie. Choć bo ja wiem? Najlepsze fragmenty strumienia myśli moich ostatnio mają miejsce w autobusie więc może kiedyś wskażę ZTM Warszawa jako najlepszego terapeutę?
Niezależnie od tego, jak ma cały zarząd wpłynąć na losy niżej podpisanej jednostki, pewna pani niechcący wpłynie choć trochę. A przy obecnej rąbance myśli każdy wniosek w miarę stabilny, jest na wagę złota.
Siedziałam, jak zwykle, z książką i smakowałam wyłuskiwaną z Anonima zwanego Gallem ironię, gdy dosiadła się do mnie pewna kobieta. Właściwie dwie. Niestety leciwe, więc do siebie krzyczały, co automatycznie przeszkadzało mi się skupić i siłą rzeczy przysłuchiwałam się ich rozmowie. Nic ważnego, siedziały i konstatowały rzeczywistość. Dla jednej owa była bardzo pozytywnie nastrajająca, ludzie, choć nie zawsze, są dobrzy i uczciwi. Dla drugiej - i to przy niej się zatrzymam - wręcz przeciwnie. Chamstwo, postępująca degrengolada i w sumie im szybciej ją zniesie z padołu, tym lepiej.
Na jednym z przystanków Pani Optymistka wysiadła pozostawiając Panią Pesymistkę pod swoim wielkim wpływem. Na tyle wielkim, że postanowiła zagadnąć jakichś chłopców w wieku gimnazjalnym; zaczęła ich komplementować, mówić, że bardzo mądrze wyglądają - ach, ta siła okularów! - że mądrość to majątek i to nie tylko chodzi o wykształcenie, przede wszystkim mądrość życiowa. Przy obecnych realiach miała szczęście, że podziękowali zamiast albo ją olać albo niewybrednie poprosić o niezakłócanie ich post-szkolnego relaksu.
W pewnym momencie jeden z nich zaklął w rozmowie z pozostałymi - pani z pewną satysfakcją, że jednak miała rację w swoich czarnych widzeniach, skarciła ich za to. Oni przeprosili, wyjaśnili, że to z nerwów, pożegnali się i wysiedli.
A pani zaczęła dzielić się sama ze sobą wnioskami. Nie wiem, może po cichu myślała, że oderwie mnie od lektury, może już się tak zaplątała w swoim zgorzknieniu, że mówienie do siebie nie wydało jej się czymś nienaturalnym, było jak było.
Na którymś z kolejnych przystanków - tak, między moim przystankiem a Uniwersytetem jest ich sporawo - dosiadła się do nas następna potencjalna rozmówczyni. Nie wyglądała na skorą do rozmów z obcymi, jednak, ludźmi ale Pani Pesymistce wystarczyła publiczność, nie dyskutant. Więc mówiła już bezpośrednio do nowej pasażerki, tamta kiwała głową przewracając przy okazji oczami. Ja cały czas czytałam, tj. patrzyłam na sceny kolejne spode łba za nic mając biednego króla Bolesława.
Uderzyła mnie bowiem myśl, że tak może być ze mną. Że też będę wygłaszała swoje zjadliwe uwagi pod adresem realiów prosto w twarz pierwszego lepszego słuchacza. A czasem i twarz mi nie będzie potrzebna, nie namacalna twarz.
No dobrze, to już ten irracjonalny element - nie sądzę bym zaczęła na poważnie sama z sobą rozmawiać, ale i tak uderzyło mnie podejście tej kobiety. Pół godziny wcześniej snułam czarne wizje ale to co ona snuła, wydało mi się przesadne jednak. W głowie wymyślałam argumenty na obronę tego złego, zdeprawowanego świata i owe argumenty przekonywać zaczęły i mnie.
Bardzo łatwo uznać, że wszystko jest źle i będzie źle. Trudniej wziąć się w garść i jednak działać, myśleć na przekór. Że jest o co walczyć, o kogo się starać, że wymaga to siły ale na koniec będzie można sobie tejże siły pogratulować.
Spóźniłam się trzy minuty na zajęcia. To znaczy osiemnaście minut - o trzy za późno by się na nie dostać. Może dałabym radę jakoś się wcisnąć, wymyślić barwną bajeczkę, która zwalałaby winę na wszystko poza mną ale postanowiłam się ukarać za swoją nieodpowiedzialność. Nie weszłam, poszłam natomiast do przeuroczej biblioteki wydziałowej. Wiedziałam bowiem, co oni tam robią - na tych zajęciach - wypożyczyłam słownik, usiadłam przy nieco obdrapanym ale typowo bibliotecznym biurku, zapaliłam niepotrzebną mi lampkę i zaczęłam przepisywać temat. Jakbym nie mogła go skserować.
Ależ mogłam. Ba, mogłam wsiąść w autobus powrotny i za pół godziny - a nie dwie - być w domu, ale po pierwsze jak mówię, zapłaciłam cenę za swoją głupotę a nadto mogłam się ponapawać atmosferą zakurzonej, niezmiernie stylowej czytelni.
Której jedynym minusem były stare komputery ze starymi klawiaturami, przy których siedzieli młodzi użytkownicy, którzy spędzali godziny nad kursem szybkiego pisania na klawiaturze bez patrzenia na nią, więc waliło niemiłosiernie. W słowniku użyto drobnej czcionki, więc musiałam być skupiona na niepomyleniu wersów. A tu taki klekot. Jeden z, doprawdy, najbardziej irytujących dźwięków, jakie słyszałam. Chwila spędzona w otoczeniu klekoczących i już mi żyłka skacze.
O ile posiadam nadwrażliwość stricte fizyczną na niektóre dźwięki, częstotliwości, o tyle to mnie nie boli, za to prędko wyprowadza z równowagi. I dałam radę. Ani jednej pomyłki w tekście, ani jednego komentarza, nawet prośby o stonowanie tego hałasu.
To chyba ze światem i ze mną w nim nie jest tak źle, skoro takie banały poprawiają mi nastrój? A przynajmniej umiem sprawić, że nie popsują.
W szatni pogadałam z ludźmi od siebie, choć powinnam ich unikać, bo z jakiej racji jestem na uczelni, skoro nie było mnie z nimi na zajęciach? Nieistotne. Nieistotny był też temat naszej pogawędki. Ale była.
Jeszcze się parę razy poprzewalam, w to nie wątpię, ale patrząc na mój dostojny wydział - z zewnątrz rzecz jasna, wewnątrz nadal nie jest dostojny - pomyślałam sobie, że chyba warto. Przestać rozpamiętywać którędy do niego weszłam, skupiając się na tym, by wyjść z niego jak najkorzystniej.
I pomyśleć, że gdyby nie pani w autobusie to pewnie nadal bym siedziała z lupą nad tym co za mną. Hah.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz