27.10.2009

Jak w [kleps >< ydrze].

Wiecie co? Mam dość. Mam dość tego niemego przymusu zadawania tylko ważkich retorycznych pytań, bo ktoś, czy nawet wielu ktosiów, sobie uznał, że jestem inteligentna i nie mogę się imać wtórności.
Oczywiście, jest to bardzo miłe, nie do końca wiem - bez cienia kokieterii - czym sobie zasłużyłam na taką opinię, ale coś tu jest nie tak, skoro karby tejże opinii każą mi się zastanawiać trzy razy, czy powinnam pisać to co zaraz napiszę. Choć to, że mogłabym zszargać sobie opinię jest niczym, w porównaniu z wyrzucaniem sobie samej, że jak ja mogę mieć takie tandetne / niskie problemy?

Dlatego z pełną świadomością tego, że to jest patetyczne...



---------

Lubię gry. Mniej te planszowe, bardziej karciane. A już najbardziej komputerowe. Atmosfera niektórych jest taka, że tylko głową w dół i mnie nie ma dla świata. I jak niemal z każdą rzeczą, znalazłam wspólny mianownik z życiem poza nimi.

Pamiętam, jak jakiś czas temu świat daily news jechał na temacie szkodliwych, wręcz tragicznych skutków popularności gier, w których gracz ma kilka/-naście żyć i przenosi ten system na ulice, startując - w coraz to młodszym wieku - z bronią palną na ulice. Nie, żebym to negowała, zapewne tak było, że dzieciaki wierzyły, iż koleżanka ma jeszcze, niczym kot, dziewięć lajfów i postrzelona wstanie rześko, a rana postrzałowa zniknie wraz z kulą, na którą składa się milion pikseli.
Ale mi nie do tego te lajfy są teraz potrzebne.

Chciałabym móc upaść, zregenerować się dwiema zlewkami zielonkawego napoju i wstać, nie pamiętając o tym, co działo się wcześniej. I żeby inni nie pamiętali.
Żeby każdy tydzień był swoistą tabula rasą, bo nie to przecież sobie zaplanowałam.

Miałam ambitny plan, w ramach odmiany po tych wszystkich latach wylewania z siebie bezdusznego realizmu, branego przez wszystkich za pesymizm, po tych litrach, nie zawsze zasłużonej, żółci i tych takich innych przymiotów, które w międzyczasie stały się moimi atrybutami, wcielać w życie lepki obrzydliwie plan always look on the bright side of life, tudu, tudutudutudu. Wróżyłam sobie pełen sukces, wszak nikt nie umie sobie czegoś wmówić tak dobrze jak ja.

I się uda..wało. Tak powiedzmy do czwartku, zaskakująco fajnie mi się wiodło.
Niekoniecznie w oparciu o fakty, bo nie powiem, żebym złoty róg dostała, ale odbierałam wszystko najlepiej jak się da, bagatelizowałam problemy, jako takie małe formy starałam się je zadeptywać i co w tym wszystkim najgorsze, udawało mi się.

Nagle się zaczęło mnożyć jakichś plugawych rzeczy wokoło. Jakieś pozornie nieistotne potknięcia od razu, och pieprzyć ejdetyków, wypisuję się z klubu, przypominały o podobnych sytuacjach i w dwa dni później mnie przysypało. Nie to, co się działo na bieżąco. To, co za sobą poprzyprowadzało.

Ja się nie nadaję na bycie optymistką. Zawsze coś tam się przypomni, coś będzie kalką wręcz czegoś sprzed lat i nic mi nie wyczyści dysku. I cholera, tym razem nie robiłam tego dla kogokolwiek poza sobą. Więc o co chodzi? Dlaczego się nie da?

Nie, żebym chciała się zamienić w ciepłe, romantyczne kluchy, bo nadal na kilometry wręcz takowymi rzygam ale byłam pewna, że mam nad tym kontrolę.
Bycie zimną, cyniczną suką jest naprawdę bardzo fajne ale jako poza. Maska, którą po udanym show zdejmujesz a nie odkrywasz, że to nie maska tylko taka jesteś.
Że to ciepło jest maską. To kopie. Bardzo boleśnie.

Z drugiej strony wiem, że te flashbacki mogą mi pomóc, że spojrzę na ogrom zniszczeń, do których niestety niemało się przyłożyłam i się tego tak przestraszę, że postaram się nie powielać schematów.

Tak jak z Mamą było. Patrzyłam na nią latami i mówiłam sobie, że muszę zwalczać w zarodku już wszystkie symptomy jej zachowań, odkrytych w sobie.

Dlatego to nie jest walkower, tylko rozczarowanie tym, że na efekty złego czeka się chwilę, a na efekty prób dobrego całymi tygodniami, miesiącami, latami (?). Gdzie jakiś dopingujący zadatek? I dlaczego z wysokiego konia się spada najboleśniej?

Chciałam spokoju, chciałam fajnych relacji z ludźmi, chciałam.. nie, nie chciałam wracać do tych już potraconych, ale niech i oni nie wracają do mnie w taki sposób. Niech nie kładę się spać z cynicznym uśmieszkiem, że po co Karolcia próbujesz, skoro i tak wyjdzie jak zwykle, czyli pierdolnie drzwiami i tyle.

Nic nie bierze się znikąd, czym skorupka za młodu..., nie za wszystko odpowiadam tylko ja. Ale za wszystko ja płacę.

Nie potrafię wielu rzeczy. Nie miałam się od kogo nauczyć. Ba! Nauczyłam się rzeczy złych właśnie przez patrzenie na nie. I w momencie, gdy powiedziałam sobie, że nie mogę wszystkiego zwalać na podgniłe korzenie, gdy chciałam za siebie wziąć odpowiedzialność, to mi nie wychodzi. Jak słoń w porcelanie się poruszam.

Oczywiście, że dostrzegam odruch uszczypnięcia na widok choćby milimetra nagiej skóry, że jeśli da się być złośliwym to jestem złośliwa, że mam twardą ścianę postawioną między sercem - oj umysłem, tak? Nie w głowie mi aż tak ciężkie kalibry - a językiem i poza dziećmi, których nie muszę się bać, nie potrafię okazywać uczuć, co jest odebrane - słusznie - jakbym ich nie miała, bo się boję, że któregoś dnia to się obróci przeciwko mnie. I oczywiście widzę baardzo wyraźnie, że nie pierwszy raz coś takiego spływa spod moich palców, bo znów się nie udało tego zwalczyć.

I że mam, jak dobrze pójdzie, jeszcze ze czterdzieści - jak nie sześćdziesiąt - lat na podejmowanie podobnych prób i ja je podejmę. Wstanę jutro i będę próbowała do skutku, no matter what it will take, odwrócę klepsydrę i postaram się, by nastąpił zator a wraz z nim niemożność spadku na sam dół ale przepraszam, obecnie nic innego w głowie nie miałam. I, co można wywnioskować z powyższego, nie dałabym rady komukolwiek o tym powiedzieć w twarz.

---------



Drogi Czytelniku, jeśli ta notka nie usatysfakcjonowała Cię i pulsuje Ci w głowie czerwony banner co ta Bee pieprzy jakieś smuty?! to odwróć się na pięcie i idź. Ewentualnie zapewniłam Ci komfort w postaci innego tła notek od siebie, więc jak je zobaczysz to nie czytaj. Tylko nie myśl sobie, że cokolwiek o mnie wiesz, w takim razie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz