Mój ojciec ma trzy siostry. Dwie z nich związały swoje losy z zagranica – jedna z Danią, druga z Hiszpanią.
Starsza z nich związała się z Polakiem żydowskiego pochodzenia, mieszkającym w Danii. W czasie drugiej wojny światowej jego rodzice musieli wraz z nim emigrować, padło na Danie.
Młodsza wyjechała na studia do Francji, gdzie poznała Hiszpana, który niebawem został jej mężem. Nie wróciła do kraju, zamieszkała z wujkiem w Madrycie, gdzie dorobili się córki.
Nie trudno wiec zgadnąć, ze znajduje się teraz w cokolwiek komfortowej sytuacji – jestem w równym stopniu spokrewniona z metami w Danii, jak i w Hiszpanii. Nie narzekam.
Jeden z kilku, wynikających z owych dwóch scenariuszy, profitów jest dla mnie możliwość corocznego zwiedzania, choć bo ja wiem czy oglądanie czegokolwiek po raz kolejny nadal zasługuje na szumne określenie zwiedzania, najpopularniejszych a zarazem najatrakcyjniejszych punktów kraju.
Z uwagi na niewielki dystans dzielący Włoszczowę, miejscowość znaną na scenie polityczno-bulwarowej - miejsce zamieszkania mojej Babci - i Kraków, każdy wypad rodziny, spragnionej widoków Ojczyzny, na Małopolskę oznacza także wizytę u Mamy obu cioć. Jest to również mama mojego Taty i trzeciej cioci, ale zdaje mi się być to aż nazbyt oczywiste. Choć dla każdego, kto wie coś nie coś o moich koligacjach rodzinnych, fakt posiadania ponad naturalnej ilości mam, ojców, babć czy dziadków, nie powinien stanowić zaskoczenia. Tak nawiasem.
Nie inaczej było w tym roku. Ciocia Hiszpanka wybrała się wraz z moja kuzynka do Włoszczowy a ponieważ a) jest mila, b) Ola, kuzynka, zanudziłaby się w owej Włoszczowie na śmierć skazana wyłącznie na towarzystwo tubylców, wiec wycieczkę zaproponowały i mi. Skorzystałam, a jakże! Chłonę jak gąbka ostatnio wszelkie możliwości wyjazdu z domu, nadto nikt normalny, kto darzy Kraków sentymentem, podobnym do mojego, nie odmówiłby sobie szansy na – powiedzmy to sobie szczerze – darmowy wypad tamże. Choćby i na kilka lichych godzin.
Żeby już totalnie się polansować znanymi miejscowościami, wspomnę, iż podróż rozpoczęła się w Warce. Tam bowiem mieszkał mój Dziadek i tam znajduje się nasze Centrum Rodzinne. Wyruszyłam tam we wtorek, by wraz z Babcia, Ciocia i Olka ujechać w środę w kierunku woj. Świętokrzyskiego.
Jesteśmy z Ola skandalicznie zblazowanymi stoliczankami, bo żadna z nas nie wyobraża sobie przebywania w tej dziurze choćby i przez tydzień. Wiadomo, kiedy masz na podorędziu net to szosa już nie taka Saszy sucha, ale there's no network, sorry. Ani kina. Nie mówiąc o knajpie na poziomie. Obiektywnie rzecz ujmując byłaby tu świetna miejscówka w gorącym okresie sesyjnym, gdy potrzebujesz jedynie baniaka kawy, coś do przegryzienia i ciszy. Np. teraz jest sobota, godzina 3:22 a tutejszy świat skończył urzędowanie przed jedenasta. Gdzieś w meandrach niczego odbywał się festyn, który skończył się o… dwudziestej, wiec o czym my rozmawiamy?
Oczywiście, choć nie wiem jak Ola, nigdy weekendowo nie szalałam po warshaffskich klubach, ale jakoś mi tak raźniej, kiedy wiem, ze mam taka możliwość. Dlatego zahibernowałyśmy się w środę, czekając na piątkową wizytę w Krakowie. Która przez trzy sekundy stała pod znakiem zapytania.
Ciocia wynalazła nam pociąg o 9:21, jakiś InterRegio za dwie dychy od osoby. Jak zwykle źle policzono zamiary na czas – jak zwykle ja na nie czekałam – i dotarłyśmy na stacje, z rozwianym włosem, o 9:18. Pewna dawka stresu związana z pośpiechem, jak i złowieszcza data 11.09 nastroiły mnie do żartu, ze pewnie pociąg nie przyjedzie z obawy przed zamachami.
I oto nieśmiertelny ding-dong rozbrzmiał na peronie, Pociąg linii InterRegio relacji Warszawa-Kraków został w dniu dzisiejszym odwołany, z powodu problemów technicznych. Tzn. hm, teraz to nie brzmi tak super profesjonalnie, dlatego raczej należy przykładać wagę do treści ogłoszenia li tylko.
Raz na jakiś czas moja niezmącona niczem dojrzałość, pozwala sobie na chwilowe zmącenia przypływem dobrego humoru, dlatego zamiast współczuć współpodróżniczkom, zaczęłam się cokolwiek głupkowato śmiać. Szczęśliwie, chwile potem miejsce miało kolejne ogłoszenie kolejowe, iż przybędzie inny pociąg, relacji Warszawa-Zakopane, który łaskawie zatrzyma się w kompletnej głuszy włoszczowskiej i podrzuci nas do poprzedniej stolicy kraju, co to ja żeśmy niecnie podprowadzili do Warszawy.
Pewne pojecie o wielkości stacji może dawać fakt różnicy w brzmieniu ogłoszeń kolejowych. Na Centralnym zwykły one zawierać precyzyjny opis lokalizacji pociągu, tj. nr toru jak i nr peronu. Tu wystarczyło tylko per na tor przy peronie. Yhy, yhy, maja we Włoszczowie tylko jeden peron z tylko jednym torem. Urok prowincji. Tu ujawnia się właśnie paradoksalność sytuacji – siedzę w tej głośnej Warszawie tygodniami i tęsknie za małym, cichym miasteczkiem a gdy do takowego trafiam, to mile chwile za szybko zaczynają się nieznośnie dłużyc. Chyba naprawdę jedyne, co we Włoszczowie jest dobre to primo: obecność Babci, która nigdy nie zrozumie, ze nie jesteś już głodny, secundo: mleczarnia Włoszczowa, której sery żółte i twarogi rządzą, czego nie można powiedzieć o ichnim Serku Wiejskim – za bardzo podchodzi woda i tertio: stosunkowo blisko położony Kraków właśnie. No, na pewno bliżej doń stad niż z Warszawy czy Madrytu, prawda.
Wiec przyjechał za dwadzieścia dziesiąta, a niecałe dwie godziny później dowiózł nas szczęśliwie do Krakowa.
Albo to ja nie jestem typowa kobieta, albo moja hiszpańska cześć rodziny ma fioła na punkcie ubrań, wycieczkę rozpoczęłyśmy od pobliskiej Galerii Krakowskiej. Fakt, widziałam bardzo ładna parę butów, która podobała się również mojej kuzynce i dzięki temu poznałam ich cenę. Nie zostałam wychowana w środowisku, w którym wydaje się pięćset złotych na buty i jakoś mi się do tych kręgów nie spieszy. Nie dlatego, ze akurat nie obrastam w kasę i nie dlatego, ze mam poważniejsze wydatki na głowie. Po prostu, wydawanie takiej kasy na buty jawi mi się jako oznaka głupoty, tudzież bezsensownego rozpuszczenia. A jak już, to wole być rozpuszczona sensownie i kupić sobie 10 płyt. Przepraszam.
Po opuszczeniu tej krainy rozpusty i dobrej kawy – Loża Café to się chyba zwało i znajduje się na parterze, kawoszyłam się tam ze cztery razy, w tym trzy za jedna wizyta w Krk – zaczęłyśmy tak zwane zwiedzanie. Ja łatałam po Rynku pod rękę z Olka, ze słuchawkami na uszach i kompletnie bezstresowo intonowałam kolejne hity rozbrzmiewające w moim telefonie. W międzyczasie udałyśmy się do Moliera na kawę i herbatę – wiadomo, kto na co. Jest to miejsce dla mnie cokolwiek pamiętne, wszak w okresie mojej wzmożonej bywalności w Krakowie z rodzicami, nieraz wpadaliśmy do Moliera właśnie na pyszne pierogi. Chyba nadal tam serwują, choć było koło południa i ja wtedy nie jadam niemal nic, a już na pewno nie tłuste potrawy. I tamże wpadła Karola na aktora po raz enty w jej życiu.
Biczuje się w tym momencie czymkolwiek, np. kablem od laptopa, co to smaży mi uda, ale aktora kojarzę wyłącznie z Klanu, gdy grał brata Krystyny. Przywitałam się grzecznie, on kilka razy udawał się do kuchni i po drodze obrzucił nas jakimś szarmanckim tekstem. Typ starego, pierdzielowatego podrywacza młodych dziewcząt, które znają go z Klanu. Nic nie mowie, biczuje się nadal.
W Molierze dywagował wśród grupy początkujących aktorów, na temat kultury wyższej. Choć ja nie wiem, czy takiej wyższej, wszak stwierdził, ze Życie jak poemat wybitnego wokalisty i instrumentalisty, Szymona Wydry i jego trupy, Carpe Diem, jest poruszające. Powinnam była prychnąć, powinnam była. Zwłaszcza, ze w chwilach, gdy przyszłość polskich desek teatralnych zaczynała przynudzać, to podsłuchiwał rozmowę moja z Olka, jako, ze nadawałyśmy bardzo mądrze o literaturze europejskiej. Kafka, Hugo, Nabokov czy Homer brzmią powalająco przy nazwisku Wydra, jak mniemam. Choćby i pojawiały się w kontekście rozmowy nie bardzo mądrej. Tak wiec ten.
Przy wyjściu trafiłyśmy na kolejne indywidua, które zapewne na trzeźwo prezentowałyby się całkiem normalnie. Przystąpiły jednak do konwersacji z nami, jakieś żarciki, chwilka rozmowy i się indywidua zmyły. My natomiast, zaopatrzone ponownie w soundtrack ruszyłyśmy z powrotem na podbój Rynku. Jeden papieros na marmurowej ławce, mrożąca krew w moich żyłach chwila otoczenia przez szara eminencje atrakcji krakowskiej, rodem z Hitchcocka, kilka zdjęć i w Sukiennice.
Tam kuzynka dokonała zakupu zielonych szachów dla koleżanki, legendarnego pierścienia Atlantów w wersji hurt, dla siebie i znów na Rynek.
W międzyczasie trafiłyśmy na jakiegoś dziwnego pana, który z niewiadomych przyczyn ucieszył się był na nasz widok i zaczął coś z przejęciem opowiadać. Zahaczał chyba o jakieś filozofie, choć nie słyszałam – nie słuchałam – za dobrze, pochłonięta Łoną, płynącym ze słuchawki. Dziwny pan wyraził zapalczywą chęć spotkania ponownego, celem, chyba, kontynuacji monologu, na temat nam bliżej nieznany, lecz ucięłam sprawę. Udało mi się to, mimo nieuciekania się do kłamstwa – ot, jesteśmy tu przejazdem, wiec do widzenia i w długą.
Kraków to miejsce spotkań, my tez nie mogłyśmy być gorsze. Olka szła gdzieś z niejakim Damianem z Zakopanego, którego swego czasu miałam okazję poznać i który, rzecz jasna, potrafił ze mną rozmawiać wyłącznie o niej. Przywykłam, kolejny, odhaczyć.
Ja tymczasem musiałam skorzystać z okazji i wyciągnąć Dźonego gdzieś. Ponieważ jednak godziny nam się z Ola nie synchronizowały, to o trzeciej wyruszyłam na poszukiwanie mojej Cioci, która gdzieś tam sobie, mimo deszczu i braku parasola, fruwała. Tj. ja byłam z nią umówiona niby, ale i tak na nią czekałam. Nic straconego, porobiłam swoja nie-Zorka 5 kilka zdjęć Kościołowi Mariackiemu, bo tandetnie za nim przepadam, nagrałam ¼ rytuału hejnałowego, trafił mi się mim pod Kościołem i zaczęłam się przysłuchiwać wyjącej w wysokich tonach pani. Po przebiciu się przez pewien tłumek zorientowałam się, ze pani domniemana jest panem i niczym Farinelli, pozbyła się tego i owego, by piać niczym pani.
Tam tez odnalazłam w/w Ciocię i udałyśmy się na obiad, do Polskiego Jadła, na pół porcji pierogów z mięsem i niestety skwarkami, w moim przypadku. Ale sok grejpfrutowy był dobry.
Następnie kolejne zakupy, doradzanie koloru paska i w Ciocię niestety wstąpił duch przewodnika. Dziesięć minut przed umówionym spotkaniem musiałam niestety przerwać jej wywody, choć wierze szczerze w jak najlepsze chęci, bo ja się ciągle gdzieś spóźniam i choć raz chciałam być przed czasem. Byłam, a jakże. Zaopatrzyłam się przezornie w paczkę papierosów u bardzo podejrzliwej pani, której nie pasowało moje dwadzieścia złotych, które odważyłam się wydąć dopiero po powrocie, bo w małych mieścinach nikt tego tak dokładnie nie… Znaczy momencik, ta dwudziestka była prawdziwa, jakby co. Była nieco sfatygowana, w istocie, ale tylko Filip z Poznania ma banknoty w kancik, niczym prosto z bankomatu wyplute.
Przybył Drugi Mąż RP. Tytuł Pierwszego jednak nadal trzymam dla Pana ekhem ekhem, achu achu, Prezydenta. Nieco mnie zaskoczyła jego obecność solo, mimo, iż wiedziałam, iż wymuszam na nim przybycie prosto z pracy. Drugi Mąż RP jednak jest prawie - świeżo poślubionym osobnikiem i to jeszcze ten etap, gdy chadza się wszędzie dwójkami.
Stoimy wiec tak i oddajemy się bystrej konwersacji, stoimy i stoimy i tylko tak celem doinformowania się, bo przestało padać i w sumie mogłam tam stać i do końca, spytałam, czy aby nie ma w planach jakichś zmian lokalizacji. Jako przyszła, choć nie niebawem, Pani Domu wiem, iż facet po pracy jest głodny więc a niech sobie zje na przykład. I tu wszelkie wątpliwości zostały rozwiane – Małżonka dociera. Czyli jesteśmy w domu, w Dźonowym klanie wszystko w normie, rzeczona już-nie-tylko-narzeczona przybyła i można ruszać.
Gdybym miała za każdą moją wizytą w Krakowie podawać miejsce, w którym znajdowałam się najczęściej, to ostatni pobyt upłynął pod nazwa – ta uliczka, która odchodzi od Rynku i przy niej znajduje się Informacja Turystyczna. Cztery razy. Ładnie stamtąd Kościół się prezentuje, tak nawiasem.
Głowy sobie nie dam uciąć, ale nazwa lokalu zaczynała się na eL, był zerżnięty stylem z Hard Rock Cafes i leciał NIN. Miedzy innymi. Jak również i dwa razy pod rząd Radiohead. I the Cranberries i stary Offspring i Nosowska z Chylińską i Travis i więcej grzechów nie pamiętam. Przez głupią panią w kiosku, co mnie nastraszyła z dwudziestoma złotymi, nie mogłam po ludzku wypić Białego Rosjanina, tylko smętna – wielkością, nie smakiem – kawę.
Podczas rozmowy przypomniały mi się te buty za 500 złotych. Nie, definitywnie sobie nie wyobrażam siebie niepalącej, wydającej zaoszczędzoną kasę na ubrania. Przecież nim zaczęłam palić, to finanse wszelakie wydawałam na muzykę. Na płyty, koncerty, kasety, na książki, prasę tematyczna – złote czasy, gdy Tylko Rock nie miął dodatku i nie tylko, co nie pozwalało na zalanie 70% numeru jakimś badziewiem, a i istniał okres, gdy kupowałam Machinę. Mam nawet jakąś blaszkę, co to mnie upoważnia/-ła do jakichśtam rabatów. Tak wiec niee, na ciuchy? Szkoda zachodu. Jeśli właśnie się pozbawiłam szansy zamążpójścia, bo nie jestem dostatecznie kobieca, to może i lepiej. Nie dla mnie rola leżącej i pachnącej, względnie łatającej po sklepach.
Jakoś przed szósta opuściliśmy spuściznę HRC i udaliśmy się pod dworzec. Operacja pt. Bee wraca do Gosiewskiej mieściny (feat. Olka & Ciocia).
Swoja droga nim kuzynka przybyła na łono swej drugiej Ojczyzny, zwróciła się do mnie z prośbą, bym poduczyła ja wersów z Twoja Stara. Nie bryluje w temacie, wiec podrzuciłam jej link do strony z Twoją Starą, a tam Twoja Stara wysiada we Włoszczowie. O wiele większy ubaw mamy z tego, iż jej stara faktycznie wysiadała we Włoszczowie nie raz. Moja nie, moja ma złe relacje z rodzina Tatusia, wiec jestem kryta.
Nastąpiła szybka introdukcja pod dworcem i zium do pociągu. Stety, albo i niestety, przyjechał ten powrotny za 20 złotych i 2 ½ h spędziłam siedząc a to w przejściu w przedziale – co i rusz musiałam wstawać bo a to do toalety, a to konduktor, a to nowi się dosiadali i naiwnie myśleli, ze będzie gdzieś miejsce – a to miedzy przedziałami, co było jeszcze mniej komfortowe, bo albo siedziałam przy toalecie - ¡viva la toalety PKP! – albo trzęsło mną tak, ze nadal nie mogę siedzieć na prawym pośladku. Typowy powrót z wakacji, na swój sposób rozkoszne.
Rozochocone tempem życia krakowskiego, tak różnego od statyczności Włoszczowy, postanowiłyśmy sobie z Ola zapuścić projekcje dwóch hitów ostatnich miesięcy. Wiem, wiem co mówiłam o nieoglądaniu Curious Case of Benjamin Button i gdyby nie fakt, ze tylko on wraz z Readerem są na tutejszym laptopie dostępne w języku angielskim, to nie obejrzałabym wcale. No dobra, jest jeszcze the Color of Magic ale ja taka umiarkowanie pratchett'owa, wiec pewnie by mi nie podeszło i niewiele bym zrozumiała a skoro tak, to już naprawdę nie wiem po co.
Jedno trzeba jednak Włoszczowie przyznać - posiada dwie pizzerie. Jedna z filii znajduje się tuż obok domu naszej Babci, dlatego polecono nam wywiedzenie się co, jak i za ile. Wpadłyśmy tam więc, uprzejmie prosząc o ulotki. Nie ma. Mhm. Olka poprosiła więc fachowo o karteczkę z długopisem i poczęła spisywać co ciekawsze pozycje. Pod bacznym spojrzeniem pani właścicielki. Trwałoby to jednak kwadransami całemi, więc wyjęłam aparat, poleciłam kierowniczce ustawienie menu tak, by światło nie padało tam gdzie nie trzeba, wykonałam zdjęcie i poprosiłyśmy o numer telefonu. Pani się zlękła, że może to Sanepid bo mało bystrze upewniła się Numer tutaj? Tutaj, tutaj.
Na odchodne obrzuciła nas uśmiechem od ucha do ucha, pewnie jej myśli zmieniły tor na pomyślniejszy - regionalna gazetka studencka i polecimy ich w ramach Gdzie dobrze zjeść w czasie okienka.... Nie polecimy. Nie polecamy lokali, które skazują na godzinne oczekiwanie na dostawę, która wnioskując z dystansu dzielącego lokal a dom Babci, powinna trwać z 25 minut max. Szłyśmy tam bowiem ze trzy minuty. Szczęśliwie nie mają aż takiego tupetu, by oczekiwać rekompensaty za dostawę. Acz pizza jako taka była smaczna, nie oszukiwana.
Zagryzłyśmy nią we cztery inauguracyjny odcinek Jak Oni Śpiewają, o czym pewnie wcale bym nie napomknęła, gdyby mnie szlag nie trafił już na wstępie. Nic nie miałam nigdy do Joasi Jabłczyńskiej, przesłodzona zdawała mi się nieco tylko ale to, w jaki sposób potraktowała Heal the World Jacksona, to o pomstę wołało. Nawet fakt chóru prowadzonego przez Sacro-polo King nie pomógł. Jak ktoś uśmiechnięty od ucha do ucha śpiewa wers there are people dying, to i chóry nie pomogą. Rzekłam.
I co? I tak sobie siedzę, prowadzę prowincjonalna egzystencje, nawet nie wiem którędy do remizy na imprezę do 21-ej, kuzynka śpi, ja tez powinnam ale walczę o kołdrę, bo swoją połowę zwaliła na podłogę i okręciła się moja, pale przez okno, gubiąc zarzygalki w nieswoich ogródkach, a że wpadła w cos co kluje – mniemam, ze tuje – to nie odzyskam już raczej, postanawiam, ze zacznę brać laptopa T. do łóżka, bo mimo podgrzanych ud, pisze się całkiem wartko, decyduje się na niekupienie Maca, bo poza efektownym interfejsem jest dziwaczny i to chyba tyle.
O ile wracając nic się nie wydarzy, a znając nas to wydarzyć się może.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz