23.07.2009

Eyes Open'ed Festival.

Kiedy ma się starsze rodzeństwo, nieraz pada się ofiarą jawnej niesprawiedliwości, jaką jest wymóg kładzenia się spać, podczas gdy siostra/brat mogą jeszcze posiedzieć. Co najmniej raz w życiu reakcją obronną jest butne postanowienie, iż jak będę duża/y, to będę się kłaść wtedy, gdy mi się spodoba i zaliczę nockę! Symbolicznie. Coś jak pierwszy papieros, kufel, kieliszek, joint. I parę lat później ta pierwsza noc naprawdę smakuje.
Późniejsze przypadki, w dorosłym życiu, zdeterminowane są przez naukę, imprezy czy poważniejsze problemy, z którymi należy się uporać.

Co jeśli takie noce zdarzają się częściej, czasem kilka kolejnych pod rząd i to już nie dzieje się z naszej woli?

W moim przypadku noc to nie problem - nad ranem zaczynam dostawę kofeinowej kroplówki, koło południa mam ca. piętnastominutowy kryzys, gdy wszystko gwałtownie słabnie, by niebawem wrócić do normy.

Dwanaście godzin później totalne orzeźwienie, nieco wiary położonej w ilość wypitych kaw, rozmowy, filmy, książki... Stateczne życie nocne, rozciągające się do czwartej. Zakładam, że należałoby się położyć, dla zdrowia i te takie inne pobożne motywacje. Koncert przerzucania się z boku na bok, by w końcu obudzić się, cztery godziny później.

Potrzeba około dziesięciu, względnie ośmiu, godzin snu, by wyjść na zero z organizmem po jednym dniu, więc dwie doby... może niekoniecznie potrzebują szesnastu czy dwudziestu, ale cztery to odchył w drugą mańkę. Zresztą wcale nie twierdzę, że po czterech godzinach wstaję rześka jak skowronek, bynajmniej. Ale wiadomo, ojciec do pracy, mama na nogach, więc zmiana warty. Więc kawa, papieros, zimna woda na oczy i funkcjonujemy, jak ta lala. Tzn. nie śpimy. Acz wolniej się wszystko dzieje.

Koło północy można spokojnie dać sobie wolne, nie założyłam się z nikim, by do godziny W dnia tego-i-tego zaliczyć wszystkie odcinki House, MD czy filmy Altmana, ale nie zasypiam. Celowo nie używam zwrotu nie chce mi się spać, bo chce, mogę tylko leżeć. Tego typu odpoczynek jest fajny po biegach, ale nie po dwu dniach na nogach.

Wreszcie koło piątej się udaje. Na dwie godziny. Bez budzika. I od nowa cykl cały, tylko, że teraz jest ciut nieprzyjemniej - ochłodzenie organizmu, głód - przy jednoczesnym zaniku łaknienia, gdyż problem sprzed trzech lat powraca nieśmiało - lekkie otępienie, a wszystko zyskuje na sile wraz z upływem kolejnych godzin.

W momencie, gdy mieszkasz z osobą chorą, która na każde twoje kichnięcie czy oznakę dezaprobaty w postaci ała, gdy idąc potkniesz się o coś, reaguje nerwowo a czasem i płaczliwie, nie możesz sobie pozwolić na widoczne gołym okiem symptomy złego samopoczucia. Więc kawa podłączona do niekończącego się strumienia.

A organizm wciąż zmęczony, wciąż domaga się uwagi. Kiedy wychodziłam z rodzicami po zakupy, było względnie dobrze. Silne, męskie ramię, te sprawy. Pogoda robi swoje i można się wymigać, że opieram się o ścianę bo mi duszno od słońca. Tymczasem prawda jest nieco inna.

Zabrakło margaryny, a kotlety już w jajku i mące. Nie można nie usmażyć, trzeba kupić. Szłyśmy we dwie, ja i moje ciało. I to nie jest pierdolenie z cyklu Archiwum X, czy noteczka w pamiętniczku ze śmierci klinicznej. To jest najtańszy trip w mieście, płacisz tylko za kawę. I za margarynę. ;)

Kończyny o kilka sekund spóźnione względem sygnałów, które im wysyłam, dlatego sygnały są głośniejsze. Przywykłam do nieco mniej prozaicznych rozmyślań podczas spaceru, niż Trzeba skręcić w prawo! Teraz w lewo! Największym wyzwaniem okazuje się jezdnia. Tu przydaje się refleks i umiejętność wykonywania kilku obliczeń jednocześnie, i co?

W chwili dochodzenia dopiero do pasów, już musiałam myśleć o zatrzymaniu się. Kolory się rozmywają, więc trzeba zmrużyć oczy i ocenić - czy to jest jeszcze czerwone, czy już zielone? Jak na złość byłam jedyną kandydatką, nie można się na nikim wzorować. Dodatkowo sprawa dotyczy skrzyżowania, a te mają ten mankament, że można przejechać na zielonym dla pieszych, jeśli się skręca. Więc co? Więc trzeba ocenić odległości, kto pierwszy - ja, czy zielona honda? A wszystko jest w pewnym spowolnieniu i trzeba brać na to poprawkę.

Udało się, do przodu. Nie zamierzam się godzić z faktami, więc cały czas staram się unormować tempo myśli z tempem ciała i wypadałoby widowiskowo nie zemdleć na osiedlu.

Nie najlepiej się wchodzi wtedy w tłum, ale sorry, przed szóstą, ludzie po pracy robią zakupy, supermarketowe godziny szczytu. Więc wymijam te wózki, kosze, rodziny, słabym przepraszam toruję sobie drogę, kolejka, stanie w miejscu, kolory, światło, dźwięki, operacje bilonowe, powtórka przy powrocie.

To nie jest dramat. Ani żalenie się. To jest po prostu cholernie irytujące, że można wypaść do sklepu w skali Mikrokosmosu, gdzie banały są dla robaczków wielkimi operacjami. I to nie na własne życzenie.

Oglądam coś, oglądam, zasypiam na siedząco. Budzę się a tu napisy końcowe. Przewijam, by złapać moment na którym odpadłam i.. okazuje się, że nie odpadłam. Jakoś śpiąc wszystko zarejestrowałam. Nie tylko fonię, wizję też. Czyli co? Spałam nie śpiąc? Półsen? Sen na jawie? W ogóle wtf?

Idę spać, śpię dziesięć godzin, do czternastej. Mam siły na kolejną taką przygodę trzydniową.

Jest szósta, nie spałam ani minuty i mi się nie chce. I tak jest co tydzień.

Mój rekord? Sześć dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz