Liza była jedną z pierwszych osób, które poznałam. Chociaż nie, które zostały mi przedstawione, bo poznałam ją albo nie tak dawno albo nie poznałam jej wcale. Tak różne były to osoby.
Pierwszego dnia bowiem zdawała się być typową nastolatką, czyli przedstawicielką grupy która mi nie po drodze ale i niczym mi nie podpada. Ot, nieco zagubiona acz nadrabiająca pewnością siebie dziewczyna, z luźno związanymi włosami i w bluzie z kapturem. Choć nie byłabym sobą nie zauważając odblaskowych ornamentów na owej bluzie. Zero makijażu, kubek herbaty, siedzi po turecku na kanapie i opowiada historie, które tylko dla niej - osoby biorącej w opowiadanej sytuacji udział - były śmieszne.
Im dalej w las jednak tym bardziej mi odpowiadała. Wyszło na jaw, że jest bardzo oczytana co zawsze zaliczałam na duży plus, bystra, inteligentna - to nie to samo, ej - i nie tyle pewna siebie, co świadoma celu jaki chce osiągnąć. Raziły mnie tylko te feministyczne bzdury. Pseudofeministyczne, bo że facet nic nie potrafi i w sumie przydaje się tylko penis w/w to feminizm nie jest. To jest kompleks braku penisa w pobliżu.
Chyba nie była ta sympatia obustronna bo zarzuciła mi dnia pewnego, iż zachowuję się jak księżniczka. Ba, Księżna Diana nawet. Zbiło mnie to nieco z tropu, gdyż ani powodu jej nie dałam ani... I nagle lampka - pokrewną reakcją do najlepszą obroną jest atak jest zarzucę Ci to, co Ty mogłabyś mi i wtedy Twój zarzut będzie bezwartościowy.
Bo czyż nie używała pretensjonalnego tonu? Czyż nie podporządkowała sobie 2/3 tria? Czyżby liczyła się choć raz z potrzebami innych w sytuacjach, gdy egzekwowanie owych potrzeb nie przyniosłoby jej zysku?
Żyłyśmy obok siebie, stwarzając może nie pozory jeszcze, zwyczajnie - stosunki układały się poprawnie z naciskiem na dobre. Przyznajmy to sobie, inteligentny zawsze ma słabość do inteligentnego i to działało w obie strony. Chyba.
Sytuacja uległa zmianie po Świętach mniej więcej, kiedy to po jednej z imprez skumałam się z Andriusami. Od tego czasu niemal co wieczór odbywały się mini imprezy. W międzyczasie zaczęła się rodzić fascynacja czy co to cholera ma być, Lizy Andriusem Pierwszym. Sprawa nie była najbanalniejsza, gdyż z drugiej strony byłam ja budująca swoją relację z owym Andriusem. Relację opartą na czymś zgoła odmiennym choć możliwe, że podobnym w nasileniu.
Jeszcze pojawiały się promienie w moim widzeniu Lizy w postaci podobnych gustów muzycznych ale to już nie wystarczyło. Jej postępowanie, jej zaślepienie zaskoczyło i zniesmaczyło mnie do reszty. Nie jestem pewna, czy jest to moja wada ale do dupy wychodzi mi hipokryzja. Nawet jeśli powstrzymuję się od wygłaszania opinii to widać je w mojej mimice, postępowaniu... Źle się maskuję. I jak mówię, to chyba dobry objaw.
Zaczęłam ją w głowie nazywać Andriusowym breloczkiem, gdyż ich ekhem, związek polegał na jej ciągłym doczepianiu się (czepianiu się też) do niego. Pełno było widoczków na wycieczkach w stylu on idzie a ona podlatuje i go łapie pod ramię. Dlaczego nie dało jej do myślenia to, że to Ona podlatuje - nie on, to nie wiem. Każdy to widział. Poza nią. I podporządkowaną pozostałością tria.
Szkoda mi było dziewczyny, nie mogłam wprost jej walnąć w głowę dlatego dawałam jej znaki, pokazywałam jej, że to co ona na nim wymusza ja dostaję za darmo. Nie, że jestem ważniejsza jako dziewczyna. Że zwykła dobra koleżanka ma u niego więcej szacunku, niż ona. Nie trafiało. Albo trafiało ale nie ustępowała.
Punktem kulminacyjnym były Walentynki, gdy wparowała w samym płaszczu - sensu nic pod nim nie mając - i kapeluszu Playboya z szampanem w ręce, do jego pokoju. Szampan został opróżniony do połowy, po czym delikwent udał się spać. Następnego dnia wszystko było po staremu, pozory radosnej nocy zostały przez nią stworzone i kto ślepy ten wierzył. Tylko czy o to chodziło? By przekonać innych - nie siebie - do istnienia tego związku?
Bardzo możliwe. Wszak grała rolę do końca. Dawała się poniżać reagując czym? Atakiem. Dostawało się zarówno mi, mojej koleżance Eli jak i samemu Andriusowi. Pokrzykiwała nań, wciąż krytykowała, starała się ulepić podług własnych potrzeb. Czymś, co jawnie wykpiwałam była fryzura na włoskiego metrokochanka tudzież chłopca z boysbandu. Zaczesywała mu wszystkie włosy do tyłu i tworzyła zwarty, sterczący kucyk. Nie łapała, że hasło padające z moich ust Backstreet Back! bynajmniej nie jest komplementem. On łapał. Łapał i rujnował fryzurę.
O wpakowaniu się im na prom nic nie powiem, bo to tylko mnożenie przykładów na to, co już zarysowałam. A przykłady rodziły się jak grzyby po deszczu. Stanowiło to wręcz dla mnie rozrywkę - co dzisiaj? Co nowego? Obstawiajcie, obstawiajcie.
Przytuliła mnie jak powietrze, ja nawet za bardzo rąk nie nadwyrężałam na uściski. Dziewczyna o dwóch twarzach. Niech wróci jej powitalne wcielenie - wtedy osiągnie wiele. I zaprawdę, życzę jej tego.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz