Dwa lata temu, w lipcu dokładniej, moja matka zachorowała na raka piersi. Dowiedziałam się o tym w dość osobliwy sposób - parę godzin po powrocie od ciotki z Hiszpanii. Wiecie, pierwszy wyjazd za granicę, loty samolotem, pobyt w iluśtam gwiazdkowym domku pod prawdziwą palmą z osobistym basenem... Nie ukrywam, it was exciting z każdej strony. I wróciłam uhahana by zobaczyć matkę krzątającą się nerwowo, pijącą więcej niż zazwyczaj [choć może i tyle samo, w końcu na miesiąc się od tej scenerii odstawiłam] i wypytującą moją bratową o kwestię ubezpieczenia. Tak, wymusiłam na niej, żeby mi powiedziała o co chodzi. Robiła z tego wielki sekret, co oczywiście - bo jakżeby inaczej - powiększało moje zaniepokojenie, moją irytację i chęć poznania Prawdy. Bo rozbuchała to właśnie do rozmiarów Wielkiego Wyznania.
Nasze relacje nigdy nie były najlepsze, ba, były beznadziejne ale w tym momencie zaczęłam się o nią bać. Zwłaszcza gdy okazało się, że po biopsji sprawa awansuje się w zawrotnym tempie i prawdopodobnie nie mamy pieniędzy na operację w prywatnej klinice. To było niedługo po tym jak ojciec zdobył pracę po 5-ciu latach życia bez niej. Byliśmy pozadłużani nie tylko we wszystkich oficjalnych miejscach ale i u osób prywatnych. Co tu kryć, nie było szans na pożyczkę. Na zdecydowanie się na operację państwową też nie, bo czeka się kilka miesięcy a skoro w dwa tygodnie potrafiło się to tak rozwinąć...
Nie, nie martwiłam się o osobę, którą kochałam. Wybaczcie ale ja nie potrafię kochać z urzędu. Do wielu członków mojej rodziny jestem zaledwie przywiązana ale miłość to coś więcej. Nie jest to ten sam typ miłości, którym obdarzam przyjaciół czy Jego - nadal jednak to coś więcej niż konsekwencja tego, co na papierze.
Wtedy to właśnie zdałam sobie sprawę, że gdyby coś się stało - wszyscy wiemy CO - to nie odczułabym straty. Dalekie to bardzo od życzenia jej śmierci, do tego nigdy się nie posunęłam, ale jednak fakty są faktami - nie brakowałoby mi jej. Zawsze miałam siebie za wrażliwą [czasem pewnie aż Nad..] i tego typu odkrycie strasznie mną zachwiało. Że ja jestem zdolna do czegoś takiego.
Pieniądze się znalazły, ojciec sprzedał swój udział w spadku po moim dziadku i zaczął się żmudny okres chemioterapii. Mama bała się z nas najbardziej, stała się jeszcze bardziej nieznośna a ja nie mogłam się na nią złościć. Nie mogłam się złościć na nikogo, bo to niczyja wina więc to jakoś powoli, bardzo powoli składało się w środku, te zagłuszane irytacje. Potęgowane widokiem, kiedy to mama balansowała na krawędzi wciąż pijąc i paląc jak smok. Jej organizm nie przyjmował lżejszych form chemii, brała tę najbardziej obciążającą, która wymaga - jak dowiedziałam się od mojej biologiczki - całkowitego odstawienia alkoholu. Gośka i Marcin już mieszkali osobno, więc zostałam sama z kimś kto na moich oczach wtrącał się do trumny. To była jakaś koszmarna pułapka - nie mogłam zrobić nic, choć próbowałam. Nie mogłam zrobić nic co pomogłoby jej ani nic co pomogłoby mi jakoś sobie z tym poradzić. Poradzić z twarzą, bo że poradziłam to widać choćby po tym, że jeszcze tu jest ktoś, kto to właśnie spisuje.
Miałam 18-ście lat, byłam dwa lata do tyłu ze szkołą, świeżo po wygaśnięciu sprawy o pozbawienie ich praw rodzicielskich nade mną, kiedy byłam stroną występującą przeciwko własnym rodzicom. Też sama, Gośka i Marcin stawili się na jakieś tam rozmowy z kuratorem i tyle ich było widać w tym wszystkim. Zapewne się skarżyłam komuś, nie pamiętam, w sumie to bez znaczenia. Ktoś poklepał po ramieniu i po odhaczeniu godziny czynienia dobra szedł dalej. To też znalazło sobie miejsce by przycichnąć, choć nigdy tak naprawdę nie znalazło ujścia.
W zeszłym roku miał miejsce czwarty i ostatni wzlot z Kimś kogo kochałam pierwszą miłością i w sumie nadal, gdybym ustawiła teraz na szali całą pogardę i cały ogrom uczuć, nic by nie przeważyło. Z tym też właściwie byłam sama bo albo ktoś nie wiedział o tym - nigdy się nie garnęłam z wyznaniami, blog to co innego. Naprawdę niewiele osób ma do niego wgląd. Tj. znanych mi osób. - albo nie traktował tego poważnie albo wreszcie zasypywał mnie ofertami innych... bo ja wiem? Odskoczni? Dziękuję, to nie dla mnie. Ale dobra, łyknęłam.
Musiałam łyknąć bo przecież przyszedł pan listonosz wręczając mi, m.in. mi, pismo z sądu z datą eksmisji. Pojechać telenowelą? 23. grudnia. Nie jestem aż tak cyniczna i niesentymentalna, żeby ta data nic dla mnie nie znaczyła. Zwłaszcza w takim ujęciu. Zadłużenie sięgało 50-ciu tysięcy a my tkwiliśmy w jakimś finansowym gównie. Wszystko co ojciec zarabiał szło na spłaty długów, ale było ich tyle, że musiał je jakoś rozłożyć. Nie wiem jakiej hierarchii się trzymał, skoro nie uznał spłaty zadłużenia w spółdzielni za priorytet. I to w sumie ja wyszłam na najbardziej przejętą sytuacją. Matka tkwiła w żądzy dofinansowania do picia [które btw. się nasiliło, bo dostawała 400-sta złotych renty za mastektomię co dawało jej większe pole do popisu], ojciec w swym słynnym zrezygnowaniu połączonym z szaleństwem sieci. W skrócie - z wolna zaczynałam się pakować by przenieść się na Gwiazdkę do jakiejś klitki na zadupiu w lesie. Jeśli ktoś ma zamiar mi zazdrościć wizji życia pośród Natury, to spokojnie - to była rozwalająca się działka chronicznie zajmowana przez bezdomnych pijaczków. Ale dobrze, wyjścia nie było, musiałam to sobie jakoś oswajać. Myśleć, jakim to będzie budującym wyzwaniem wstawać o 4:30 by iść pół godziny do przystanku autobusowego, który godzinę wiózłby mnie do szkoły. W zimie też. Zero drogi więc śnieg byłby po kostki. Tak, mogłabym każdego dnia sobie po powrocie gratulować jak to mnie wzmocniło miast zabić. Boski ten slogan.
20. grudnia dowiedziałam się od ojca, że moja ciotka zaproponowała mu pożyczkę. Pożyczkę, na którą z kolei musiała ona brać kredyt. I nie on się do niej zwrócił tylko ona się zaoferowała. No po prostu koszmar. Żałosny koszmar. Tak, mama nadal brała chemię - więc to była taka kumulacja. Pieprzony totolotek. Swoją drogą muszę z ciotką pogadać jak im idzie rozwiązywanie tej sprawy, bo od ojca niczego się konstruktywnego nie dowiem. No, poza tym, że 'bullshit, spasował cymbał'.
W tym roku... Najpierw zatrzasnęłam drzwi przed nosem mojej pierwszej prawdziwej miłości, potem mojej matce przebrała się miarka i trafiła do szpitala, który wypuścił ją w stanie agonalnym po to, by trafiła do psychiatryka, zaliczyła zespół Korsakowa, następnie udała się z zawałem i wylądowała w domu z zaburzeniami obsesyjno - kompulsywnymi. Gdzieś po drodze moje misternie tworzone plany, od lat sześciu, szlag trafił i nie dostałam się na studia. A mamy dopiero październik.
To nie to, że się skarżę. Skargi są nie to, że niskie i uwłaczające mi. Są bezcelowe. Przyjdzie ktoś i poklepie po pleckach, odhaczy godzinę czy dwie i sobie pójdzie. Dobra, rozumiem. Nie piszę tego z wyrzutem, ja Ci nie każę tego czytać. Można było przerwać w połowie czy nawet po pierwszym akapicie.
Piszę to po to, bo takie łykanie jest niezdrowe. Ach! Zdrowie. No taaak, mam żółtaczkę. Czeka mnie rok cotygodniowych zastrzyków. Które na szczęście są refundowane bo w życiu bym nie mogła sobie na nie pozwolić. Tak więc, takie łykanie jest niezdrowe i należało odciąć się od znajomych by proces pozbywania się tego wszystkiego odbyć nie narażając nikogo na objawy. Bywają różne. Mogę beznamiętnie rozwalać jakieś czerwone diabełki, mogę wpieprzać bez opamiętania kolejne tabliczki czekolady, mogę na kogoś napaść z byle powodu, mogę przez godzinę opłakiwać biedną Ally, która śpiewa 'When the heartache is over' patrząc na Billy'ego. Na takie widoki nikt nie zasłużył. Poza mną, która postanowiła się z tym mierzyć. Widząc boskiego byłego.
Jest jeszcze jeden powód - ten wyjazd. W równym stopniu ekscytujący, jako, że będzie wspaniałą okazją do odpoczynku, co przerażający bo znając sytuację finansową tego domu nie będę za często rozpieszczana kontaktem z kimkolwiek. Rozważam uzbieranie cichaczem kasy na powrót na Święta bo jeśli oferują możliwość pozostania w Niemczech i spędzenia Świąt i Sylwestra z nimi, to mój ojciec zobaczy w tym furtkę. Tylko, że będę tam sama i nie będzie czasu na wyłączenie się dlatego wolę już teraz się z tym oswajać i rozważać plany awaryjne.
Z drugiej strony, to ostatnie trzy tygodnie gdy mam swoich - jednak - bliskich przy sobie i powinnam to wykorzystać. Przewalone, a? Łyknąć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz