Dwa tygodnie temu ostatecznie posłałam wszystkich, poza rodzicami, do diabła. Większość zostawiłam bez słowa, reszcie coś tam wymyśliłam, prowokowałam kłótnie, które miały doprowadzić - i doprowadziły - do ochłodzenia stosunków. Prawdziwy powód tej całej operacji znają dwie osoby. Z czego jedna i tak musiała uznać, że 'no każdy poza mną, prawda?'. Nieprawda, co dobitnie wyjaśniłam. Za dobitnie zapewne ale nie było innego wyjścia. Nie zdarza mi się to za często, więc jeśli grzecznie proszę i nie trafia to trzeba wprost.
Część wymienionej na początku większości uznała, że wyjechałam. A co ja miałam ich z błędu wyprowadzać, niech sobie tłumaczą jak chcą - szło o efekt.
Mianowicie taki, by znaleźć właściwy kurs w tej całej gmatwaninie. Kto by pomyślał? Po 20-stu latach nieudolnych prób budowania czegokolwiek z niczego, podlewanych codziennymi aferami, życiem będącym nędzną imitacją życia na najniższym szczeblu, nadziejami, które po chwili okazywały się być stracone nagle powiedziano 'pas' i wszystko stanęło w miejscu. Znikąd pojawił się otwór, przez który wdarło się powietrze. Przyznaję, dość brutalnie wybity otwór, nie żadne eleganckie okienko. Rzec należy nawet wyrwa.
Jeśli takie coś Ci się przytrafia to zrzuć wszystkich z siebie, ustabilizuj oddech bo po prostu się zachłyśniesz. Albo wręcz przeciwnie, nie zauważysz tego świeżego powiewu bo wszyscy wokół nadal będą wydychać na Ciebie swoje przydziały.
Nie jest właściwe budowanie się od nowa na cudzych zgliszczach, na pewno. Nie powinnam myśleć, że dzięki chorobie mamy ja zyskałam wreszcie szansę ale nie można mylić altruizmu z naiwnością. Można się poświęcić, to mój wybór ale musiałam pamiętać, że jeśli nie dam sobie tego momentu wytchnienia, naładowania się to po mnie i już będą obojętne moje choćby i najlepsze chęci bo mnie na nie nie starczy.
Przez te dwa tygodnie żyłam jak nigdy dotąd. Nie szczęśliwie w encyklopedycznym tego słowa znaczeniu, ale najszczęśliwiej do tej pory. Najpełniej i najnormalniej. Wstawałam, robiłam zakupy, dawałam mamie śniadanie, lekarstwa i żyłam. Wreszcie w domu a nie w klatce. Rozmawiałam z mamą, jak nigdy. Bez żadnych ukrytych obaw, bez poczucia, że każde kolejne słowo jest dawaniem jej do ręki granatu, który za kilka godzin wybuchnie.
Wiadomo, jakakolwiek rozmowa z mamą, w obecnym jej stanie, może wydawać się dziwna. Ale nikomu nie szkodzi, wręcz stała się zabawna i mama doszła do etapu, kiedy potrafi razem ze mną z tego żartować. Skoro nie da się jej wyleczyć tylko czekać na polepszenie, to należy tę chorobę oswoić. Całej naszej trójce się to udaje, maminy szał związany z praniem i sprzątaniem przekuwamy na dowcipy, ironiczne uwagi, za które nikt się nie obraża - łapie je w lot. Bo my jesteśmy trio Bystrych i Inteligentnych. Atmosfera stała się tak świetna, że całkowicie przyćmiewa wszelkie mankamenty wystroju czy okoliczności.
Daleko mi do stwierdzenia, że gdyby nie te 20-ścia lat to byśmy nie byli w tym punkcie, bo byśmy byli - bez 20-stu lat straconych. Ale byłabym skończoną idiotką, zaprzepaszczając ten czas, który nastąpił za pomocą rozpamiętywania. Jestem pewna, że na odnajdywanie negatywnych skutków zjebanego dzieciństwa, przyjdzie jeszcze pora.
Trzymam ster. Mogę wrócić do pozostałych postaci, które grają w inscenizacji 'życie Bee'. Tym bardziej, że za kolejne dwa tygodnie znowu ich zostawię. Nacieszyłam się już odzyskanym domem, przyszedł czas na nacieszenie się resztą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz