21.10.2008

FEW WORDS ABOUT SELF-IMPORTANCE

     Na początku pierwszej klasy w moim drugim elo skład klasy, do której mnie przydzielono był bardzo zróżnicowany. Było to liceum dla dorosłych, dlatego znajdowało się w niej kilka osób z tęgą przeszłością. Kryminalną też. A jeśli u mnie w klasie to i w całej szkole, dlatego też wzmożona była kontrola pedagogiczna. Efektem tego było spotkanie integracyjne. Od zabaw w 'Cześć, jestem Mariusz, mam psa, siostrę, brata i słucham hip hopu' (przy jednoczesnym stawaniu na forum klasy, bardzo mnie korciło by powiedzieć 'Cześć, jestem Karolina i jestem alkoholiczką.') po absurdalny test zaufania - ktoś leci do tyłu a ktoś inny ma go złapać. Absurdalne, bo o wiele za wcześnie na zaufanie komukolwiek po tygodniu. Do tej pory zresztą mogę się w to bawić tylko z ojcem, na nikogo innego bym się nie porwała.

     Jedną z zabaw były kartki z opiniami całej klasy o kimś. Siadało się w kółku i były 32 (tyle osób liczyła wtedy moja klasa) kartki przechodnie. Gdy znalazłam na swojej 'przebojowa' to nieco mnie, przyznam, wgięło. Wiele przymiotników można pode mnie podciągnąć ale doprawdy nie ten.

     To daje do myślenia. Nie to, czy jestem przebojowa bo to wykluczam. Raczej to, jakie pozostawiam po sobie wrażenie. Akurat w moim przypadku jest to silnie związane z 'jaka jestem' - bardzo rzadko bowiem cokolwiek udaję. Nie wiem gdzie mnie to zaprowadzi, ale nigdy sprzedawałam siebie stuningowanej, dla czyjejkolwiek akceptacji. To, że o udawaniu napisałam 'bardzo rzadko' wynika z całkowicie ludzkiego odruchu tymczasowego konformizmu. Te wszystkie przyklejone uśmieszki w stronę pań w urzędach, przygryzanie języka wobec większości osób starszych...

     Ale miało być o zarozumiałości, tak. Czy ona u mię jest czy nie. W formie żartu - oczywiście. Zhiperbolizowana do granic ale tylko tam. Fakt, bardzo często bawię się rozmową, dlatego można wywnioskować, że ja tak non stop. Ale ja prawie nigdy tego wszystkiego o sobie nie myślę.
     Jeszcze kilka lat temu nie byłoby żadnego prawie; wychowano mnie z jednej strony w przekonaniu o mojej beznadziejności, bezużyteczności a z drugiej wierząc, że nie należy mnie rozpieszczać komplementami, że trzeba mnie hartować i nigdy nie postawić kropki nad i.
     Niee, to nie było tak, że moi rodzice byli Parą Królewską ze Śniegu - ojciec mnie co jakiś czas chwalił, okazywał czułość po ojcowemu ale nigdy nie nabijał mi głowy zapewnieniami o moich zaletach. Prędzej o potrzebie bycia sobą w każdej sytuacji, co zaowocowało, wspomnianym wcześniej, brakiem masek.

     Nie lubię czytać swoich prac, nie cierpię siebie słyszeć, nie potrafię przyjmować komplementów, występy publiczne - choć mnie nie paraliżują - nie należą do moich ulubionych form, w nowym towarzystwie nie bryluję, ba! W nowym towarzystwie to ja prawie nic nie mówię. Kiedy przychodzi mi spotkać się ze swoją obecnością gdziekolwiek - w tym momencie prym wiodą blogi i shoutboxy - to czytam, co napisałam tylko po to by spalić się ze wstydu. Ostatnio wpadłam na to, że to niczego nie wnosi, więc się na swoich śladach nie koncentruję. Co wieczór oddaję się lekturze bliploga by sobie pogratulować, że zaraz pójdę spać lub czytać i zapomnę o tym, co właśnie przeczytałam.
    
     Nie odbieram sobie prawa do posiadania zalet. Z czasem dostrzegam ich coraz więcej, choć nigdy nie są wystarczająco gęste. Takie zalążki. Kiedy ktokolwiek mówi mi, że jestem w czymś naj, ew. zaledwie bardzo to nie przywiązuję do tego wagi. Tj. bardzo mi miło ale wiem, że jeśli zacznę drążyć temat to bardzo łatwo przyjdzie mi założenie, że ktoś ściemnia. Nie w ramach kpiny, raczej po to, by mnie dowartościować. Takie podejście, choć wydawać by się mogło szczytem zakompleksienia, ma swój plus. Nigdy nie da mi spocząć na laurach, zawsze będę starała się even deeper.

     Nigdy nie ustalono wyraźnych granic pomiędzy tym co normalne a skrajnościami, dlatego, dla bezpieczeństwa, uważam w sobie wszystko za skrajne. I albo tonuję albo podciągam. Jakoś intuicyjnie, tudzież ucząc się od innych, wyczuwam co jest przesadą. Przy jednoczesnym braku wyłapania tego, co naturalne. Ogólny wynik jest jednak minusowy, stąd pewnie bierze się przekonanie o moim chłodzie. Bo nie pozwalam sobie na jakieś bardziej zaawansowane zachowania wobec innych. Zachowania, tj. okazywanie uczuć. Wiem co by potem było - dni całe poświęcone na zastanawianie się czy aby nie przesadziłam. Wolę tego uniknąć.

     Nie rzutuje to jednak na poziom szczerości - zawsze jest maksymalny. Zapewne przez gro uważany za bezczelność. A ona jest zwyczajnie bezgraniczna. Albo nie mówię nic albo mam serce na dłoni ale niech Was ręka boska broni od pokazywania mi wtedy lustra. Skrzętnie usuwam wszystko z działu 'wysłane'. I tak jest to symboliczne, bo wszystko pamiętam. Ale czego oczy nie widzą...

     Gdzieś miesiąc temu miała miejsce sytuacja, gdzie w publicznym miejscu, na pewnym zgromadzeniu zostałam wymieniona z imienia w bardzo pozytywnym kontekście. Proces reagowania rozkłada się na trzy etapy 'gdzie jest stół do schowania się pod?' -> 'nie, to napewno nie chodziło o mnie. Ot, taki głupi przypadek.' --> (po kilku dniach, gdy potwierdziło się że to o mnie szło) dopiero na końcu zrobiło mi się bardzo miło. Znamienne. A i tak po kwadransie skojarzyłam okoliczności, w jakich sytuacja miała miejsce i i tak było to niezręczne, co na nowo skłania do szukania tego stołu. Zresztą wnosząc z reakcji towarzystwa to całkiem słusznie zrobiło mi się głupio. Czemu nie napiszę tu wprost co to za sytuacja, jaki kontekst i kogo to dotyczy? Bo wg mnie nosiłoby to znamię chwalenia się a ja nigdy na poważnie się nie chwalę. I choćbym właśnie przesadzała to jest to tak głęboko zakorzenione przeświadczenie, że trzeba by miesiąca przekonywania mnie, że to nie jest chwalenie się bym zaczęła w to wierzyć.

     Paradoksalnie jednak nie mam siebie za skromną, wręcz przeciwnie. Jestem pewna swojego egocentryzmu. Nie narcyzmu, akurat tego sobie nijak nie wmówię (choć próbowałam ale fakty świadczą na nie. A ja zawsze opieram się na faktach.) ale egocentryzmu na pewno.
     Paradoksalnie też multum moich znajomych to egocentrycy. I wcale mi to w nich nie przeszkadza, nie uznaję tego za wadę. Jedynie u siebie. Ale to akurat muszę akceptować.

     Takie notki mam w głowie średnio 6x w tygodniu. Zaczynam od wniosku, że jestem zarozumiała kończąc na uznaniu, że był błędny. Co nie przeszkadza mi wyciągnąć go znowu, za kilka godzin.

     Kończąc wątek pragnęłabym zaznaczyć, że to u góry było wyłącznie poruszeniem tematu. Nie spędzam cholera-wie-ilu godzin na żal, czemu nie jestem ładna, tak inteligentna, tak bystra, tak... jak inni. Nie jestem i już. I spędzam cholera-wie-ile godzin na dążeniu do bycia taką jaka, wg siebie, nie jestem. Pisząc pracę o poszukiwaniu świętego Graala wysnułam wniosek, iż należy sobie wytyczać nieosiągalne cele i starać się je osiągnąć. W ten sposób zapewnia się sobie ciągły rozwój i nieskończone doskonalenie. No, ja sobie zapewniam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz