30.10.2008

ELEGIA, reż. Isabel Coixet

Kilka, albo może całe kilkanaście tygodni temu wałęsałam się po Złotych Tarasach, czekając na kogoś. Ot, słynna godzinka kiedy to niewiadomo co ze sobą zrobić. Bo ani na zakupy - nie kręci mnie to, ani do kina - godzinny film? To nie mogłoby być dobre. Jako, że Empik zwiedziłam od parteru po drugie piętro to zrobiłam co? A jakże, zjechałam na -1 do Cube Cafe. Degustując duże cappuccino z syropem piernikowym (nie świątecznie dobre, ale dobre), jęłam przeglądać tekturkę reklamową Multikina (tuszę, iż tekturka to określenie znane jedynie technicznym laikom vide moi i tak naprawdę taki mini stojaczek reklamowy zwie się inaczej, godniej). 

Wpatrywała się we mnie roznegliżowana Penelope Cruz. Jest dla mnie nazbyt cielęca - oczywiście bije na głowę Salmę, ale jednak. Odwróciłam więc tekturkę i przeczytałam tekst reklamujący Elegię. Nic wciągającego ale znałam grę Penelopy tylko z jednego filmu i wypadałoby znajomość zacieśnić. Nie można polegać tylko na Todo sobre mi madre, to nieprofesjonalne. Nie można też postawić na niej dużego, czerwonego krzyżyka tylko za popis pretensjonalności dany w hali Expo na rozdaniu Europejskich Nagród Filmowych, prawda? No więc skoro już mamy wakacje, masę czasu a opis filmu nie odrzuca to do boju. 

Nic z boju nie wyszło wtedy, poszłam do kina ale na coś innego i sprawa niebezpiecznie się rozmyła. Niebezpiecznie dla mnie, bo nadal nie widziałam Volver. Aż do wtorku, tego wczorajszego, kiedy to wpadł mi gdzieś w oko ten tytuł. Połączyłam fakty - po ostatniej wizycie siostry i Śwagra w kinie, wrócili z ulotką Elegii - i przyjechałam z nadzieją na seans. Był, a jakże.

Plan był taki, że historia podstarzałego profesora i młodej studentki, podparta kilkoma dramatami ma być poruszająca. Inna. Piękna. Wielka. I dojrzała. W rzeczywistości jest tak dojrzała, jak dojrzały emocjonalnie był profesor. Czytaj - umiarkowanie.

No bo co my tu mamy? I miłość i seks i różnicę wieku i śmierć i chorobę i śmierć i zdradę i zazdrość i miłość i seks i.. Klasyczny kogiel - mogiel. Z cukrem w postaci biustu Penelope. I jak to po koglu - moglu niby miło, niby fajnie, człowiek nasycony a kątem wargi rzygać się chce. Bo mdłe. Bo takie samo, jak pozostałe kubki tegoż smakołyku a przecież jednak, podobno, inne. 

Samej, jak głoszą, świetnej Cruz nie do końca uwierzyłam. Nie wycedziłam przez zęby Ty idiotko, gdy szła z nim pierwszy raz do łóżka, a przecież tak zwykłam robić. Może nie na głos ale myśl się pojawiała a tu? Bliższa byłam leniwemu tja, ziewnięciu i wyskoczeniu na papierosa bez użycia pauzy. 

Jedyną rzeczą, która mnie zaskoczyła, to przyznanie się przed sobą, że postępuję jak.. on. Jak David (Ben Kingsley). Ze zgoła innych pobudek ale jednak. Dziwnie się odkrywa, że gram rolę męską. Ale to tylko ta mała prywata, nic więcej. Pomyliłam się w jednym - na początku założyłam, że on kipnie. Oczywiście po scenie, gdy po latach odsłuchuje wiadomość od niej na sekretarce, wiedziałam co ona musi mu powiedzieć. Bez precyzowania co do joty, ale podstawową wieść przewidziałam. Ja nie jestem genialna, ten film był obrzydliwie przewidywalny.

Nijaki. Poprawny. Bez zabierania tchu ale i bez poczucia straty czasu. Ciśnie się pod palce niewyrazisty. Tyle, że spod moich palcy tudzież z moich ust, to największa obelga. Więc raczej się powstrzymam.

Słówko odnośnie strony stricte technicznej? To nie wina aktorów, że fabuła była słaba. Kiedyś sięgnę po Konające Zwierzę, tak dla jasności. Penelope bynajmniej nie jest dziełem sztuki, więc ten komplement traci na wartości. Coś, na co utyskiwałam od pierwszego wejrzenia - brak synchronizacji dźwięku z obrazem w terenie. I nigdy nie należy robić streptease'u w rajstopach. Nigdy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz