2.09.2008

DANIA: UJĘCIE DRUGIE

     Siłą rzeczy oceniamy na podstawie porównań. Tzn. ja oceniam na zasadzie porównań, ale sądząc z popularności tekstu 'mówisz tak, bo nie masz porównania' (najczęściej kokieteryjne, po wyrażeniu uznania), to nie jestem wyjątkiem. Jedną z konsekwencji przebywania Maryli po ciemnej, oprocentowanej stronie mocy była moja niemożność podróżowania poza Polskę, przynajmniej do mej słynnej osiemnastki. Nie jest sekretem ani to, że nie wyrażała zgody na paszport ani to czemu jej nie wyrażała, ale to nie czas na tego typu roztrząsania. Grunt, że po 18-stce zaczęłam wojaże. 'Wojaże' - brzmi za poważnie jak na dwa pobyty, ale co tam.

     Może się wydać absurdalne nieco opisywanie Danii, a raczej głównie Kopenhagi na tle Hiszpanii (Madrytu), bo to zupełnie różne kraje - a co za tym idzie, miasta - choć czy na pewno? Przynajmniej miałam niczym niezmącone wrażenie odkrywania dwóch osobnych od siebie terenów. 

     Różnice zaczęły się już podczas podróży - widzicie, ta cała sprawa z samolotami jest ostro przereklamowana. Poza lekką adrenalinką przy odprawach i pierwszym starcie i lądowaniu, to rozczarowałam się jednak. Na tyle, że cały lot do Madrytu przespałam. Lecisz, łał, nad chmurami i masz wrażenie lotu nad śniegiem. Po kwadransie przestaje człowieka to podniecać. Różnica ciśnień jest zabawna - ogłusza człowieka na chwilę i tyle. Jakby sobie wodę do uszu podczas kąpieli wlał. I zasypiasz w Warszawie, budzisz się w Madrycie i tylko widoczki przy lądowaniu są fajne, a tak? I pomyśleć że są tacy, co się boją latać...

     A do Danii proszę bardzo, samochodzikiem - może i umiarkowanie wygodnym, ale jak masz obok wujka z kolanami, jakieś swetry do imitacji poduszki to nie ma co narzekać. Budzisz się za trzy godziny i jesteś dopiero po 1/5 podróży :) Podziwiasz sobie widoczki, łapiesz kubek kawy na stacji benzynowej, robisz siku kulturalnie i ci sedes nie lata (a w takim samolocie się rusza :] ). A poza tym podróż samochodem jest pełna niespodzianek - np. nie zdążasz na prom na 17-tą i musisz sterczeć w porcie półtorej h. Zawsze jakaś przygoda. 

     O zawodzie dotyczącym przekraczania granicy polsko - niemieckiej już pisałam, tę niemiecko - duńską o wiele łatwiej było odczuć bo przeprawiasz się przez morze. Bardzo ładne, jeśli oglądasz je z dala od brzegu. Choć tu zaczęły się schody - na promie wiało jak cholera, co stanowiło wstęp do pobytu w Danii. 

     To, co rzuca się w oczy to architektura spotykana w Polsce jedynie na starówkach. I spokój, spotykany w Polsce rzadko. O ile Hiszpania jest krajem tętniącym życiem, idealnym do prowadzenia nocnego życia (nie tylko na niekończących się imprezach, także przy winie i szemrzącej muzyce, choć nie polecam. Hiszpanie zwykli do siebie krzyczeć - wylewny naród i wtedy zagłuszają to, co szemrze), tak Dania to maleńki zakątek, idealny na popołudniowe spacery w polarze czy przejażdżki rowerem (nigdy nie widziałam tylu rowerów w użyciu, nadto co i rusz jest albo sklep z rowerami albo ich wypożyczalnia).

     Zwykło się mówić, że Dania to państwo zamków - faktycznie, sporo ich, widziałam zaledwie trzy ale nie ruszając się przy tym za bardzo (czyt.: duże zagęszczenie zamków). Z Hiszpanią na pewno łączy je to, że wewnątrz nieco dają plamę. Bo zewnątrz to i owszem, pokaźne fortyfikacje, urocze wykusze, w centrum każdego z dziedzińców wdzięczna fontanienka... Ale w środku - o ile madryckie pałace są kiczowate aż, to te duńskie zieją nudą. Na ścianach jakieś paskudne portrety i sceny walk rodem spod Grunwaldu. Nic nie mówię, ale to są niby największe dzieła malarstwa duńskiego. Kiepska wizytówka w takim razie. I jeszcze ta opcja... Znaczy bo wiecie, w jednym z zamków - Frederiksborgu - odbył się jeden ze ślubów w duńskiej rodzinie królewskiej. W jednej z sal z tej okazji, między starymi jednak obrazami, wisi antyrama ze zdjęciem ślubnym tej parki wraz z rodziną. Ładne, nieładne te obrazy - to nieistotne. To zdjęcie pasuje tam jak pięść do nosa i cała sprawa zieje tandetą na kilometr. Ponad to na ostatnim piętrze znajduje się wystawa modernistyczna jakiegoś umiarkowanie zdolnego twórcy. Na zachwyt zasługuje li tylko Frederiksborska kaplica - może to kwestia mojej słabości do ładnych kościołów, może tylko do efektownych organów. Jakby nie było - tu ociekanie złotem z sufitu było jak najbardziej na miejscu. 

     A szkoda, bo zamki odwiedzam w nowopoznawanych miastach najchętniej. No i nieodżałowany Kronborg - czytał człowiek 'Hamleta' i tu się okazuje, że cały zamek ogień od wewnątrz strawił. Jest jeszcze jakiś pałac w Roskilde. Ale to na następny raz.

     Duńskie wieczory, w przeciwieństwie do hiszpańskich, spędzałam w domu zapoznając się przy papierosie z kolejnymi odmianami pająków i innych żyjątek ogrodowych. Przy tej okazji chciałabym uprzedzić, byście nie próbowali brylować w Danii dowcipem o bezdomnym ślimaku - widziałam kilka takowych. I wyglądało to na cały gatunek, więc poniesiecie towarzyską klęskę. 

     Właśnie, o ile Hiszpania może poszczycić się zielonościami oswojonymi, tak w Danii pełno jest po prostu Natury. Którą duńczycy skwapliwie wykorzystują - świdaczą o tym przywiezione przeze mnie 3 piłeczki golfowe. Nic wielkiego, ale ciekawe w ilu innych stolicach znajdziecie piłeczkę golfową ot tak, na chodniku? Tak więc o kondycję w Danii nie ma się co martwić - wspomniane rowery mają tak szerokie trasy, że dzielą się z chodnikiem na pół. I dla świętego spokoju należy grzecznie iść chodnikiem, bo oni nie mają czegoś takiego zakodowanego, że są ewenementem raz na tydzień. Poczekają, owszem - kolejna cecha duńczyków, jak im stoisz na drodze to nic nie powiedzą, nie zadzwonią, nic... Stoją i czekają aż ci się zachce łaskawie zejść im z drogi. Irytujące. - ale jest to ogólnie w złym tonie.

     Zły ton - coś, czego duńczyk boi się jak ognia. Jedno z najbogatszych państw Europy ale poznasz to tylko po statystykach, ew. w szkole na geografii. Żadnego przepychu, zero popisywania się czymkolwiek. Ten brak troski o zainteresowanie ze strony 'ludzi' działa też w drugą stronę - kompletnie nie dbają o opinię o swoim stroju. Dla mnie, przyjezdnej z kraju pełnego konwenansów, było to zarówno ożywcze jak i zabawne - idzie ci taka kobieta bez stanika, w różowej bluzce do pomarańczowo zielonych brudnych spodni i do tego rozwiązane adidasy. Rodzi się natychmiast pytanie - gdzie kończy się gust a zaczyna pokazówka. Nie, żebym miała coś do nienoszenia staników - sama szczęśliwie mogę sobie co jakiś czas na to pozwolić, ale są jednak kobiety hojniej (choć czy ja wiem, czy to taki plus?) obdarzone w tym względzie i machanie plackami jest... nieestetyczne, mówiąc najdelikatniej.

     Trzeba też po takiej wizycie napomknąć o dosłownym wysypie wszelkiego rodzaju antykwariatów, sklepików z antykami, second handów mających na składzie dużo więcej niż tylko ubrania. I nie jest to takie polskie, że znajdujesz tam pomazane książki, z dedykacjami, podkreśleniami, zapiskami, dziurawe i brudne ubrania i dodatkowo porysowane płyty winylowe. A gdzie tam! Mój kuzyn, będąc tam nie pierwszy raz, już urządził pół domu dzięki zakupionym tam meblom a i teraz wieźliśmy z sobą jakąś wazę a ciotka z wujem kupili lampę naftową. Ja wróciłam z pustymi rękami tylko dlatego, że nie trafiłam na interesujący mnie 'rzut', ale tamtejsze przybytki mają niewątpliwy potencjał.

     Widział z Was ktoś duńską restaurację? Pewnie nie - bo i coś takiego nie istnieje. I tu Hiszpania 'wygrywa' o trzy długości wraz ze swoimi wariacjami mięsnymi, cała gama frutti di mare (uwielbiam, póki nie podają mi tego z oczami... jakoś mi nieswojo, jak na mnie kolacja patrzy) i słynne paelle będące ryżem z... no coś jak włoska pasta - makaron + (i tu pole dla fantazji). Brakowało mi tego w Danii. Oczywiście wszystko było bardzo smaczne, jadłam od rana do wieczora z Piotrkiem (kuzynem) pod rękę i udało mi się przytyć (jak to siostra skwitowała wczoraj 'Ty masz zdolność do szybkiej zmiany wagi... ostatnio byłaś chuda, a teraz'...), ale nie jadłam nic, co przed podaniem zostało określone jako 'specjalność duńska'. Oczywiście o ichnich serach mogłabym pisać godzinami - nabiał i ryby mają pierwszorzędnej jakości :) No i mają takie cieniuteńkie płatki czekoladowe, które kładzie się normalnie na chleb... 'normalnie', bo ja tam się chlebem nie przejmuję i jem jak czekoladę :P Co w nich takiego fajnego? To, w jaki sposób ta czekolada jest podana. Jedząc tabliczkę czekolady czy batonik kończy się je przesłodzonym jak cholera, a tu pogryzasz (tudzież podsysasz) sobie płateczek i jesteś w niebie. Prawie. No i jeszcze te pianki. W Polsce występuje to pod nazwą 'ciepłe lody' i jest elegancko psute, tak, że jeść się tego nie da. Naturalna forma to LEKKA pianka na wafelku oblana czekoldą. Słodkie, owszem. Ale jakie mają niby być słodycze? Coś już bardziej zbliżonego w Lidlu można dostać. Choć oczywiście w Danii lepsze, bo w różnych czekoladach, z wiórkami lub bez są dostępne. Ciast w Danii zamawiać czy kupować apfsolutnie nie polecam - jadłam z Piotrkiem dwa na spółę i oboje orzekliśmy (a on, podobnie jak mój tata, nie jest wymagający jeśli idzie o słodycze), że to nie ta bajka.

     I doszliśmy Proszę Państwa do końca - podsumowanko? A proszę bardzo. Hiszpania i Dania to dwa zupełnie różne kraje, oba mi odpowiadają, oba rozbudzają różne potrzeby - Dania wyciszenia i potrzeby estetyczne (te domki! te domeczki!:))) ); Hiszpania pozwala dać upust rozrywce - pamiętny powrót o 2-ej w nocy, kiedy miałyśmy być o 23. Pyszne jedzenie, drinki sprzedawane w kuflach (a nie jak tu, w małych, pierdołkowatych szklaneczkach... po kuflu Mojito mało co widziałam, a świat wirrrrrrrowaaaaaaał w kooooooooło, sialalalaaaaaaa :D ), koncerty na ulicach, wielkomiejski szał. 

     Dodatek tonem typowej notki - dostałam list z tej szkoły co to mam jechać i wyszło na jaw, że to trwa 4 miesiące (szkoda) oraz że pozwolą mi jechać na 2 tygodnie, na Święta do domu :) To możecie swobodnie mnie uwzględnić w planach sylwestrowych :P

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz