30.08.2008

RAINTHOUGHTS KEPT FAAAALINGGG ON MY HEEEEEAAAD taram pararara parara pam pam pam, pam!

16:54

jeśli potrafię bardziej plus niż minus opisać swój dzień tzn. że mam ustabilizowane życie? bożeświęty, i co wy w tym takiego fajnego widzicie? :|

(źródło: własny, prywatny BLIP)

     Znacie tę scenę z seriali amerykańskich, kiedy bohaterka idzie pod koniec odcinka ulicą, w deszcz czy coś tam takiego, mija toczące się wartko życie i dochodzi do wniosku, że jest szczęśliwa? Jeśli poza przyzwoleniem na nieprzyzwoite dawki kofeiny (bo jeśli coś jest jaskrawo złe, np. narkotyki to a) nie pokazują tego w amerykańskich serialach; b) jest to obraz cholernie subiektywny, czyt. ZŁO i WYSTĘPEK. A motyw nałogowego spożywania kawy kofeinowej jest podnoszony za często, by się obawiać jakoś specjalnie) mam z tego wyciągać właśnie takie momenty, to warto ;)

     Szłam sobie bowiem dzisiaj, popołudniową post-deszczową Chodzimrówką, z awaryjnie acz niechlujnie narzuconym kapturem od bluzy rozpiętej, z głową wysoko podniesioną i autokrzepiącym uśmiechem na licu. Nie było to poprzedzone żadną sesją na ławce, zero analiz - ot, naszło mnie, że nie powinnam narzekać. 

     Bo ten wpis BLIPowy tyczył się życia całkowicie ogółem, bez żadnych pomiędzy - nie uwzględniał tych wszystkich, nie zawsze przyjemnych, niespodzianek jakie gromadzą się pod drzwiami Życia z tabliczką 'Bee'. Przyznawał on przecież dobitnie, że stosunek do niczym nie zmąconej rutyny, mam raczej negatywny. A tymczasem doświadczam Kochani rutyny PRZETYKANEJ a to jakimś niepowodzeniem, a to nagłym zwrotem akcji a to, wreszcie, chwilowym - ale jednak - szczęściątkiem (to ma oddawać owego szczęścia rozmiar, a nie być przebłyskiem pokemonowego myślenia). 

     I jakaż ślepa bywam (no, zdarza mi się jeszcze niestety), kiedy wizualizuję te niespodzianki obrazem minusa. Przecież ja tak naprawdę potrzebuję przyspieszonego tętna, pewnej dawki niepokoju czy niebezpiecznie pulsującego nerwu. Masochizm? Nie sądzę. Raczej rozważne wymierzenie hedonizmu i masochizmu - 'życie'.

     A skoro ja już przy tym, to co? Mam się ustosunkować do tych dwóch skrajnych postaw? Więc sytuacja przedstawia się tak, że momenty skrajności, przyznaję, doceniam. Lubię się raz na jakiś czas - oby nie zaczęsto - popławić się w samonakręcającej się radości lub wręcz przeciwnie - widząc dół na horyzoncie, jeszcze się weń zagłębić. Niewyczerpane źródło fascynacji posmakiem transu wtedy daje o sobie znać. Ale jak mówię, to są tylko momenty. W kategorii 'postaw' oba zjawiska mnie irytują. Jak każda rozbuchana skrajność. Prędzej czy później doprowadza do zaślepienia, a o jakości ślepca nie musimy rozmawiać. Przynajmniej taką wyrażę nieśmiałą nadzieję.

     O czym to ja?... A. O szczęściu jakie mnie spotkało, o życiu niebanalnym i obfitującym w niespodzianki. O tym, że nastawiając zaspana wodę na kawę, raz na jakiś czas nie dostrzegam, że czajnik jest nie podłączony do prądu. O tym, że gubię przedmioty dziwne do zgubienia i rzadko kiedy znajduję je, kiedy są potrzebne. O odkrywaniu na mieście (bardzo rzadko, ale i tak bywało), że to co uwiera mnie w udo, to zdjęte poprzedniego wieczora wraz ze spodniami rajstopy - szukaniu ustronnego miejsca, żeby je ewakuować nogawką.

     Słowem - o niebanalności, czyli tym co tak cenię. Fakt, że mam z nią doczynienia naprawdę czyni mnie szczęśliwą. Tak w ogólnym wymiarze, rzecz jasna. 

     Zastał nas dzisiaj, mnie i mężczyznę mojego życia (czyt. Tatusia) temat mojej niechęci do związków z moim w nich udziałem. Wyglądało, że się zmartwił. Nie jako ojciec, przyszły teść i dziadek tylko jako przedstawiciel płci. Wyłożyłam mu, między jednym kęsem cielęciny w bakłażanie a drugim, to co zorientowany w treści tego bloga Czytelnik już wie, a jemu wcale się nie polepszyło. Nie ucieszyła go moja potrzeba samodzielnych osiągnięć, pomylił z feminizmem ochotę na niezależność, wyszedł nawet z odważnego, przyznaję, założenia, iż moja wątpliwa na tę chwilę ochota zostania potulną żonusią z obiadkiem jest jakąś tarczą, cholera obronną. Jakby tam między nami nie bywało, ze zdaniem ojca się liczę - tak więc przemyślałam, ale wniosek jest wciąż ten sam: Nie. Tyle, że się bardziej utwierdziłam w nim.

     Nie widzę nic złego w tych obiadkach, lubię gotować i chętnie poszerzam tę umiejętność kiedy mogę, ale muszę... chcę dojść do czegoś, co zajmie mnie na tyle, by pewność tego obiadku była czasami zachwiana. Żeby nagle wyskoczyła z tortu jakaś sprawa, która oderwie mnie od chochli, sprawi, że w koszuli wypali się dziura (dobra, podstawcie sobie 'kaftanik' czy 'sukienkę' - to do tych, którym ta feministka też się rysuje przed oczami). Czyli tak naprawdę chcę stałości tej tendencji do zaskoczeń. Do niebanalności. Do Rutyny Zakłócanej.

     Czasem chciałoby się cofnąć czas, nie po to by żyć całkiem inaczej - choć to tak wygląda z początku - ale po to, by coś, jakaś spraweczka potoczyła się inaczej. Cóż w tym dziwnego? Ludzkie to przecież. Móc wziąć udział w swoim prywatnym 'Decyzja należy do Ciebie' i podpatzeć alternatywny scenariusz. 

     Kiedy po raz pierwszy podzieliłam się z kimś wnioskiem, iż wolałabym się wcale nie urodzić od razu sięgnięto do tematu samobójstwa. Z całą stanowczością zaprzeczyłam, bowiem 'za dużo osiągnęłam, by to teraz zmarnować'. I nadal tak sądzę, z niezmąconą od tego czasu stanowczością - w punkcie w którym się znalazłam jestem nie bez powodu, jestem efektem mojego życia dotychczasowego i jeśli potrafię ten efekt polubić, to nie mogę przecież chcieć czegokolwiek zmieniać, prawda? Prawda.

     No, trzeba nieco poskromić ten egocentryzm - toż kolejna notka o mnie. Ale reszta? Zresztą weszłam na nowy etap wtajemniczenia - potrafię eliminować to, co mi we mnie nie odpowiada. Stając się z wolna swoją najlepszą kumpelą. 

     Nadal nie rozumiesz, co widzę w wieczorach z samą sobą? ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz