Tej notki nie piszę wcale Ja, tylko ta Ja co wyszła z tej pierwszej i stanęła obok. No bo no inaczej się zareagować nie dało - przynajmniej wybierając wśród sposobów godnych wchodzącej może dopiero w, ale jednak osoby dorosłej. Krótkie intro zawiera się w informacji, że musiałam wykonać bardziej zaawansowane badania krwi, bo podstawowe zasiały podejrzenia.
Wstałam więc potulnie rano, rejestrując że pada, jest ciemnawo i dzień będzie należał do tych, że tak się eufemistycznie wyrażę, brzydszych. Muszę mieć w sobie coś ze skrajnego buntownika bo o ile normalnym trybem idąc nie jadam do 16-ej z własnej woli, tak dziś, w dniu w którym powinnam być na czczo, jeść mi się chciało niesamowicie (znaczy najpierw trochę, ale już koło południa wymiękałam). Mimo to wprowadziłam tryb normalny i nie jadłam ni okruszka (a przed oczami nęciły Mini Marsy, co to je do Ally podgryzam ostatnio) - no bo mieli mi krew pobierać, right?
Ogólnie to mi się dzień cienko zapowiadał, bo przed spotkaniem z ojcem, co to miał mnie zawieźć do szpitala, odstawiałam Olkę i Diego (kuzynka z Hiszpanii plus jej absztyfikant, przyp. Bee) do Centrum na jakiegoś minibusa. A wszyscy zebrani tu wiemy, jak nieczułą miłością darzę Centrum, right? I to jeszcze w taką pogodę, na głodniaka (żeby było szybciej szliśmy podziemiami, które walą z każdej strony innym fast foodem. Normalnie to mnie skręca, ale dziś cokolwiek kuszące było.). Podołałam.
Wyrobiłam się nawet szybciej niż miałam w planie, więc skoczyłam sobie na piernikowe cappuccino do 'W biegu Cafe' (przypomnij mi ktoś, żebym 'Elegię' i 'Volver' obejrzała). Oczywiście musieli mieć w ofercie jakieś kremowe ciacha, nie? No musiałam akurat dziś je zobaczyć, prawdaaa? ;] Ale twarda byłam, na kawie się skończyło.
Zajechalim na 15 do szpitala, pararara - rejestracja (gdzie chciano tylko mojego dowodu i dowodu ubezpieczenia, które zapewniał ojciec z pracy), i nagle się okazało, że jest 15:15, ja mam wizytę na 16:20 i mam spędzić radosną godzinkę w poczekalni. Wraz z jakąś w istocie zabawną kobitką, która śpieszyła się do pracy i wymyślała, czego to ona nie zrobi temu komuś kto właśnie siedzi dziesiątą dawkę obiecanych 'pięciu minutek' w gabinecie. Zaczajałam się wraz z nią, póki mnie senność nie zmogła. Ale to też nie było zbyt grzeczne, tak sobie kimnąć więc 'oczy na zapałki' mode: on.
W końcu wybiła moja godzina. Wchodzę, dzieńdobruję się i daję dotychczasowe wyniki badań krwi. A trzeba Wam wiedzieć, że one są w wersji dla laików - koło swojego rezultatu otrzymujesz info o tym, jaka jest norma. Ba! Jeśli jesteś niezgodny z normą to przy swoim wyniku masz szczałeczkę w górę/dół - odpowiednio: podwyższony/obniżony lub dwie szczałeczki - wyraźnie podwyższony/obniżony. Pani Świetny Specjalista patrzy i stwierdza tam, gdzie są szczałeczki w górę, że
'o, tu ma pani podwyższone',
'tak, widzę, strzałki pokazują'
'no więc właśnie... a norma jest...'
Ja naprawdę muszę mieć przygłupi wyraz twarzy - przynajmniej dowodzą o tym te zastępy ludzi, którzy mówią do mnie jak do idiotki. Ale ja się nie dam, pokazałam jej kolumnę z normami.
'ach, no właśnie, zauważyła to pani'
A gdzie tam, tak se badania zrobiłam a potem nawet na wyniki nie zerknęłam ;]
Po tych jakże odkrywczych odszyfrowywaniach danych dotyczących mojego zdrowia poinformowała mnie, że mam przyjechać jutro o 9-ej na pobieranie krwi i w zależności od wyniku, albo nic nie będziemy robić albo jakieś szczepienia.
'a pani gdzieś wyjeżdża?'
Jasnowidz?
'tak, na 5 miesięcy za granicę'
'oooo, a dokąd?'
Pani się doktór z ciekawości pytała, nie żeby to miało wpływ jakikolwiek na sytuację. Urocze.
'a, no to jak pani zdąży to zacznie szczepienia przed wyjazdem a jak nie to..'
'nie.' - dokończyłam na głos.
Dalsza wymiana zdań odbywała się właśnie w tym tonie, tj. zero konkretów, poza jednym - spokojnie mogłam w domu zostać bo dowód i wyniki dać mogłam ojcu wczoraj, jak był tam z mamą i już dziś miałabym ową krew pobraną o 9-ej.
Nieznane są mi przyczyny, dla których owa krew nie mogła zostać dziś pobrana, zwłaszcza, że mojej matce do tego samego badania pobierali też jakoś koło 17-ej. I czemu w Niemczech nie mogą mnie niby szczepić, tylko muszę zdążać (albo nie) to zrobić tutaj? Niemcy nie chorują na żółtaczki? Heloł, jesteśmy w szumnej Unii i chyba prawo do opieki medycznej mam na całym Jej terenie, nie?
To, że mi w barze zwlekali z naleśnikami a jak już się upomniałam, to dali nie z twarożkiem tylko z białym serem (różnica konsystencji, przyp. Bee) to takie przemiłe zwieńczenie dnia.
Jeszcze sobie parasolem palec rozcięłam, ała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz