19.08.2008

DANIA: UJĘCIE PIERWSZE

     Matko Kochana, 13 godzin jazdy małym samochodem w składzie 4 sporawych osób, to nie jest to, co Pszczoły zwykły... nie, nie zwykły - nigdy Pszczoły tak nie wywiało - obdarzać sympatią. Mówiac po Lucku, AŁA! AŁA! i OJ.      Umiarkowanie patriotycznie pół Polski poświęciłam na sen a przy drugiej połowie wbiłam się na siedzenie obok kierowcy. Grunt to spryt. Nieeeee, to nie to - grunt to inteligencja. Hm, no więc spryt to jeden z gruntów składających się na drogę po której przyszło nam kroczyć na tym ziemskim padole. No, wybrnęłam.

     Wg planu miałam się załapać na dwa zagraniczne kraje, tj. docelową Danię ale i przyokazyjne Niemcy. Sialllalala, byłam w Niemczech... ale poznałam to wyłącznie po tablicach w innym języku :] Ja rozumiem, że Schengen, że żegnajcie celnicy i kojarzone z wami korki trzydniowe, ale to już jest lekka przesada. Żeby wjezdżać do jednego z państw Wielkiej - Cholera - Ósemki jak do przysłowiowego Pcimia? No w ogóle heloł? 
     Gdybym już miała odgrywać wielce zainteresowaną metropoliami, to 'szkooooooda, że pojechalim obwodnicą berlińską'. No dobra, szkoda indeed. Ale z drugiej strony jak mam być w Niemczech 5 miesięcy, to może nie z IAMX-em na pokładzie, ale Berlin zaliczę.
     No więc, a więc udaliśmy się do Rostock, gdzie przyszło nam czekać półtorej h na prom. Co mi tam, pierwszy - or drugi, tyle że nie pamiętam, bo mała byłam - raz płynąć miałam promem, więc nie narzekam. 
     A tu kolejne rozczarowanie. Nie wiem czemu, tzn. wiem, z podniecenia nieznanym, miałam nadzieję na wielki prom, niesamowite wrażenia a spotkałam się z dobrym sznyclem, nieciekawą ofertą sklepu bezcłowego ('kiedyś' to było coś, tylko niech mi ktoś powie kiedy było to 'kiedyś', bo już w zeszłym roku na Barajas [lotnisko w Madrycie, przyp. Bee] nie spełniało to moich oczekiwań) i może ładnym widokiem fal i pian, ale nierozłącznych z sorry ale, ZAJEBISTYM wiatrem. Wybaczcie zebrani, ale nie dla mię takowe klimaty. W samej Danii też niezły wygwizduch.
     Po dwóch godzinach znaleźliśmy się na wyspie Falster, z której dostaliśmy się mostem na Zelandię.
     Nieeee, nie i nie. Ja nie umiem tak że najpierw to, potem zobaczylim tamto, to jest nudne. Znaczy się nie takie bywanie, tylko opisywanie tego tak step by step.
     Starczy, jak powiem że Kopenhaga zasługuje w pełni na nazywanie jej Kopenhaską, w ostateczności Kopenhadżką - małe, urokliwe, kolorowe domeczki (bloki też niskopiętrowe), kamienne uliczki i... pełno rowerów. Podobno u Duńczyków w złym tonie jest popisywanie się bogactwem, które z pewnością tu występuje - dlatego też cały czas mam wrażenie, że to wcale nie jest stolica czegokolwiek tylko ot, taka mieścinka. 
     Nawet wujostwo mieszka w małym domku przyklejonym do bloku, co daje wrażenie pobytu w domku hm, letniskowym. Cisza, spokój i wieje. Ale jakbym miała być w przyszłości nieprzyzwoicie bogata - czego sobie nie życzę - to każę architektowi zaprojektować dom w stylu skandynawskim. Tyle, że nie w kraju skandynawskim raczej.
     Wczoraj odbyłam rejs po Kopenhadze i oczywiście co? Ol tugeda: I WIAAAAAŁOOOOO, ale już w tym wypadku whatever jakby, bo warto było. Zdjęcia szczęśliwie są i wrzucę po powrocie na Picasę.
    Dopsz, przeaszam badzo ale idę na racuchy. O Helsingorze wspomnę kiedy indziej.
   
     A, poza wianiem to dwa koty na dwa mają cieczkę. Cholery jasnej bym dostała, gdyby nie... Aaaa, właśnie! Najważniejszy plus mieszkanka bym pominęła. Otóż Duńczycy zwykli organizować sobie w bloku tzw. rupieciarnię, w której składają rzeczy im niepotrzebne ale jeszcze nie zasługujące na pospolity śmietnik. No więc w tym właśnie miejscu mój brat znalazł retro-radio, dzięki któremu odkryłam, że duńskie radio na luzie nadaje Presets, Hot Chip czy LCD Soundsystem ;] W Madrycie przecie też znalazłam kanał muzyczny na poziomie. Wniosek? Polska nie dba o naszą kulturę. Polaku, szlifuj swój gust sam. Z Lastem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz