5.08.2008

JAKAŻ ZE MNIE LATAWICA

     Czyżby to na tym polegało odkrywanie uroków sierpniowego weekendu? Się znaczy na byciu w ciągłym w domu-nie-byciu? Bowiem jak żyję, ew. odkąd pamiętam - nigdy nie byłam tak zalatatana. A jak już kulturalnie wczoraj na noc w domu zostałam to z MniśQiem na pokładzie i do 4:40 filmy oglądałyśmy. 

     W miarę regularny czytelnik wie, że z zamiarem obcięcia włosów nosiłam się od dwóch przeto miesięcy (tak ogólniej rzecz biorąc to od paru ładnych lat, ale nigdy nie starczyło mi jaj - musiałam się posłużyć jajami fryzjera) i w końcu w piątek go zrealizowałam. Całkowicie spontanicznie natrafiłam w czwartek w torebce na wizytówkę tego tego salonu, z którego pochodził ten fryzjerczyna, którego ogniem na Health & Beauty częstowałam. Zadzwoniłam więc, umówiłam się na piątek na 15, ustaliłam przy jakiej stacji metra się znajdują i nie do końca świadoma właśnie podjętej decyzji udałam się w ów piątek.

     Fakt, że umówiona byłam na 15 jest o tyle istotny, że dotarłam tam na 15:30 wysiadając z metra za piętnaście. Rany boskie, uprzedzali mnie, że Aleja KEN (Komisji Edukacji Narodowej) jest w chuj długa, ale żeby do 330-iluś dochodziło? ;| Żeby było ciekawiej, mnie interesowało 11 ;] Niech trafi się bystry czytelnik, który zda sobie sprawę ile musiałam się w pełnym słońcu nałazić, skoro wiem jak długa jest owa Aleja. I nie wynika to zbytnio z mojego braku bystrości, tudzież inteligencji - to raczej ci, którzy umieścili pawilon z nr-em 11 absolutnie NIE obok 13-stki, są za ten maraton odpowiedzialni. W końcu jakoś już 25 po zadzwonił do mnie 'mój' fryzjer (a to MniśQowi się podobał, ale mi było dane dowiedzieć się, że to wcale nie żaden Sebastian tylko Wojtek, ha. Zaoferował się nawet do bycia moim stałym fryzjerem ;] Przemyślę sprawę, ma pewne szanse - to jedyny salon do tej pory, który umiejętnie zmienił mi fryzurę a nie tylko poprawił poprzednią), skierował jak po sznurku (i dopsz, w życiu na Kabatach nie byłam. W ogóle pierwszy raz przejechałam całą trasę metra, huhu) i łaskawie dał mi wody, kiedy dobiłam. Podobna scena miała miejsce na mojej maturze ustnej z polskiego - wtedy umierałam ze strachu, teraz z roztopienia i przegrzania. Obiecałam sobie podczas tej wycieczki, że absolutnie nie zawracam do domu bo idę się pozbyć tego całorocznego grzejnika na głowie. 

     Okazało się, że Wojtek mnie pamięta i pamięta swą koncepcję i z miejsca zaczął ją realizować. Wygląda nieco pedalsko, taki typowy ekstrawagancki fryzjerczyk - przystojniaczek, w kręgach zapewne robi za 'ciacho' (cóż to za określenie :| )... a przynajmniej musi być o tym święcie przekonany, bo szepnął mi do ucha tym pseudo - uwodzicielskim tonem: 'Przygotuj się na szszszoK' (dokładnie w ten sposób przeciągnął to słowo). Nie wiem, może ich w tej szkole fryzjerskiej uczą by dowartościowywali kobity i żeby sprawiali, by klientki czuły się odprężone - chociaż co ja się czepiam, fajny chłopak w sumie. Fajniejszy stał się jeszcze bardziej, gdy podczas przerwy (pierwszy raz byłam u fryzjera tak długo, że oboje załapaliśmy się na jakąś przerwę) wyszłam na to samo słońce i poczułam, że... nic nie czuję. Żadnej duchoty, żadnego przegrzania, nic. Poza faktycznym szokiem - weszłam z włosami do łopatek, wyszłam ze ściętymi tuż przy skórze (no, po lewej stronie są króciuteńkie). Zainkasował za usługę 8 dych, co było miłym akcentem bo nałożył mi podczas mycia tyle różnych badziewi, dał mi jeszcze kilka buteleczek jakichś specyfików - ja bym wzięła ze 120,-. 

     Jest jeszcze jeden fakt o moim ojcu, który powinnam wyjaśnić - otóż on od zawsze czcił kultem najpierw swoje a potem moje włosy. To dzięki jego genom mam takie gęste i jest ich tak straszliwie dużo. Wciąż się nimi zachwycał i obdarzał mnie wątpliwym komplementem, jakoby włosy były moją JEDYNĄ ozdobą. Oczywiście, że już dawno przestałam się tym przejmować, a co za tym idzie - w to wierzyć, ale i tak świetnie wiedziałam co mnie czeka jak wrócę (nie powiedziałam mu o tym fryzjerze, się nie złożyło), więc bardzo bardzo na rękę było mi minięcie się z nim. Przynajmniej mi imprezy u Kornela nie zepsuł.

     Imprezy jak imprezy - to była raczej jazzowo - Jamiroquai'owa posiadówa z elementem kawowo - alkoholowo - tanecznym. Opisywałam już po krótce na czym polegają wszystkie zalety domu Kornela, dlatego i tym razem odbyło się jam session z udziałem perkusji, pianina, saksofonu i gitary basowej. Chłopcy się nie cykali - kołysanka z 'Rosemary's Baby' Komedy wyszła im zacnie. Mówiłam jaką mam słabość do tego utworu? Taaak, impreza była bardzo udana. Mimo Michaela Buble'a nad ranem.

     Kolejną pozycją w wycieczce weekend'owej było odebranie teściowej mojej siostry z lotniska. Dość zakręcony plan (jak każdy w wydaniu mojej siostry) - miałam kobietę odebrać i spędzić z nią noc, bo ona nie z Warszawy i by się źle czuła sama, bo niby z Polski ale z Włoch przyleciała i... Dobra, wyjaśnianie założeń mija się z celem. Starczy całkowicie jak powiem, że babkę raz w życiu widziałam i nasłuchałam się o niej wielu interesujących rzeczy. Zwłaszcza nie podobało mi się jej bycie alkoholiczką. Z osobistą źle mi się układało, a co dopiero z obcą? Niby następnego dnia miała jechać do siostry mej i śwagra, do Sopotu ale mimo wszystko... Skoro oni mnie proszą, żebym z nią została tzn. że co ona tam może sama odpierdalać :|  Ja jestem za miła, że się na to zgodziłam. Ale skoro powiedziało się 'a'...

     Ja to się jednak umiem zakręcić wokół swojego, zawsze ;P Zaliczyłam ślęczenie na kanapie do 4 nad ranem słuchając jej wynurzeń, popartych masą dygresji (oni, alkoholicy, tak mają wszyscy?) za cenę trzech paczek (w zasadzie to czterech) szynki parmeńskiej (taka zajebiście słona, pycha), dwóch paczek oliwek (czarne i zielone), pistacji (hit miesiąca, za darmo dostałam swoje ukochane pistacje - w sklepach taka paka stoi po 3 dychy i mi zawsze szkoda ;] ), paczki parmezanu, dwóch satynowych koszulek nocnych (z tymi włosami i z opalenizną komponują się wybornie. Chyba po 'Lady Marmalade' uważam satynę za bardzo dwuznaczny materiał), paczki włoskich slimów (nie żeby jakieś super smaczne były, to efekt uprzejmego 'mhm' na pytanie czy dobre - 'to masz', rzekła wyjmując nową paczkę) i 50 euro. Gwoli usprawiedliwienia - przy każdym z darów odmawiałam, zwłaszcza przy tej kasie ale ona jest natarczywa. Właściwie to tylko z tymi koszulkami i forsą mi głupio, bo tego jedzenia naprawdę multum nawiozła - skoro miało się zmarnować... 

     Ale kobieta jest tak niefrasobliwa, że hej. Miała jechać w niedzielę, taki przecież był plan, a ta mi wyskakuje z radosnymi rozważaniami, że ona może do poniedziałku sobie zostanie to pójdziemy do jakiegoś muzeum, kina albo restauracji... I weź tu, po przyjęciu powyższych darów, powiedz, że nie masz czasu ani ochoty i że umowa była inna ;] No ale musiałam, to jest ten typ ludzi, którzy w nadmiarze doprowadzają mnie do pasji - więc sprytnie napomknęłam jej o wyjeździe do Danii za dwa tygodnie (nie o tym kursie, ja naprawdę jadę za 2 tygodnie rekreacyjnie przecież), co dało właściwy skutek - uznała, że w takim razie ona nie może mi przeszkadzać i pojedzie w niedzielę i spotkamy się po naszym powrocie. Bez cienia zawodu, raczej z przeświadczeniem o trosce o mnie. Tak to się moi mili załatwia ;)

     Położyłam się o 4, wstałam o 12 i wiedząc, że muszę do mamy z ojcem jeszcze wpaść przed 17 (ojciec wieczorem wyjeżdżał), zaczęłam naprowadzać moją podopieczną na wizję pociągu do Sopotu o 14:55. Powinnyśmy wyjść o 14. Wszystko szło w miarę sprawnie (tzn. ona była dość mało skoncentrowana na przygotowaniach, to raczej ja jej nie bezinteresownie pomagałam), a ta mi o wpół do 14 mówi, że nie zdążymy :| Bóg jedyny wie, dlaczego. Po prostu sobie usiadła z herbatką i papieroskiem i stwierdziła, że pojedzie tym przed 16. Wiem, że powinnam to mieć gdzieś ale wtedy, kiedy jeszcze miała plan jechać tym koło 15 to obiecałam odprowadzić ją na pociąg. Dałabym radę - przy planie jej jazdy godzinę później z tym moim dawaniem rady było o wiele gorzej. Szczęśliwie zadzwonił ojciec, obiecał po nas przyjechać i podrzucić ją na Centralny - na pociąg poczekałaby sama, ale przynajmniej nie musiałaby się wlec metrem z walizką. Najbardziej rozwaliła mnie przy wyjściu - uświadomiłam ją przecież, że się śpieszymy, że ojciec już podjechał i musimy iść - nawet ostentacyjnie złapałam za jej walizkę i niby to wspinając się na szczyty uprzejmości, wystawiłam przed drzwi. Znaczy się walizkę, nie panią. A ta mi mówi, że 'już, już tylko ona się umaluje' :|. No rany bossskie, to już nawet nie chodziło o mnie, było po 15 nieco - sama ryzykowała spóźnieniem. I jeszcze wcale się z tym makijażem nie śpieszyła. Jej wisiało kompletnie kiedy i czy pojedzie ;] Trochę mi się to nie komponowało z jej wcześniejszymi obawami, by nie dojechać do Sopotu w nocy, ale dobra. Kolejny dowód na to, że samotnicy świrują - idę męża poszukać sobie czym prędzej. Nawet jak dojechaliśmy na dworzec 20 minut przed czasem odjazdu, to wyrażała obawy, czy aby zdąży. Może i poniekąd słuszne w jej przypadku. 'Śpiesz się powoli', indeed.

     Gdzieś tam we wstępie mówiłam o niedzieli w domu, tak? Była, tyle, że poprzedzona kawką z MniśQiem w Arkadii (takie centrum handlowe, podobno największe w Europie - w istocie, wielkie, nie współgra ze mną biorąc pod uwagę to, jak źle znoszę pobyt w obleganych miejscach). Po kawce uznałam, że warto przejść się po sklepach i poszukać sobie sukienki, a raczej się zorientować, że absolutnie nie wybiorę się po nią do Arkadii. Dopsz, z faktu, że moje oczekiwania nie pokrywają się z oczekiwaniami tłumu, zdaję sobie sprawę od dawna. Ale dwie rzeczy kompletnie mnie zaskoczyły - po pierwsze to, że MniśQo się nie orientuje w mym guście jak i to, że ŻADEN sklep nie oferuje nic, co - biorąc pod uwagę okazję - by mi się podobało. No bo jeszcze jakieś spodnie, kilka bluzek, sukienek codziennych, spódnic uszłoby, dobra. Tyle, że mi tym razem nie szło o coś codziennego. Ja nie wiem, czy musi być jakiś sezon na proste, ładne, eleganckie sukienki? A jak musi to może mnie ktoś oświecić, na kiedy on przypada? Skończy się jak zwykle przy tego typu okazjach - znajdę coś przypadkiem, przechodząc w zupełnie innym celu, nie będę miała przy sobie kasy, poproszę o odłożenie mi do godziny X i będę wracała jak ciota, żeby to kupić. Dlaczegooooo? Dlaczego jak mi wszyscy sukienki i spódnice wciskali, a ja nie chciałam to były a jak ja w końcu postanawiam sobie sukienkę zakupić to jej nie ma? ;] 

     Spoko, spoko, mam czas, polatam po mieście i nie tylko (w Danii też sklepy mają, nie? Kij, że podobno drogie jak cholera - przestałam niestety rosnąć wzdłuż, mam nadzieję nie rosnąć w szerz, więc powiedzmy, że opłacałby się zakup bo obleciałabym w nim kilka okazji w życiu jeszcze), ale szkoda, że Arkadia odpada - bliżej do niej niż do Złotych (Tarasów, kolejne centrum handlowe w samiuśkim Centrum [sic!] - wolę od Arkadii bo przynajmniej lodziarnię tam mają boską i Burger Kinga, o - ale dalej od domu). Dobra, weźmie się Wio pod pachę, na lodziki, po kieckę i do Coffee Heaven ;)

     No, tak właśnie. Wracając z Arkadii postanowiłyśmy nie kończyć tego dnia tak prędko i zakotwiczyłyśmy się z MniśQiem u mię. Prowadziłyśmy, jak zwykle, dysputy o życiu zamierzchłym, jakieś filozoficzne wywody i obejrzałyśmy 'Skazanych na Shawshank' (zajmę się tym na coolturalnej...). MniśQo powyciągało mi z półki z 5 filmów z ambitnym zamiarem ich obejrzenia, a tymczasem po 'Skazanych..' poszła do domu. O 4:40. Ja. Mam. Niebanalnych. Znajomych. 

     Poszłam spać o 5 by wstać o wpół do drugiej i uświadomić sobie, że na ową drugą umówiłam się znowu z MniśQiem, tym razem na jechanie do Hani i Wio (Hania to taka, co to u niej ostatniego Sylwestra spędziłyśmy) na grilla. Oczywiście wyszłam o wpół do trzeciej trafiając dokładnie w burzę ;] Alkohol we własnym zakresie, więc zahaczyłyśmy o jakiś Lidl, o dwie stacje benzynowe i zaczęłyśmy rajd po mieście - dwie przesiadki, latanie do punktu ZTM po bilety podmiejskie, które okazały się niepotrzebne bo Międzylesie jest traktowane jako część Warszawy (dodajmy, że Międzylesie jest bardzo dosłownie na drugim końcu miasta, jadąc z Chomiczówki), wszystko w deszczu, który miejscami towarzyszył burzy. 

     Dotarłyśmy na 17, idąc - jak to zwykle my - przez tory ;] Muszę MniśQa pochwalić, pamiętała który to dom, choć była tam raz - właśnie w Sylwestra - i to jechałyśmy wtedy samochodem koło 21 (się znaczy ciemno było). Mimo teoretycznego spóźnienia o godzinę, byłyśmy prawie pierwsze. Ponieważ przed nami dotarła tam inna dziewczyna to przez dobre 2 godziny odbywała się typowa, babska posiadówa - coś, co z MniśQiem 'kochamy' wręcz. Zaczęłyśmy sobie gratulować, że Magda ma rano praktyki i musimy wyjść koło 22, przy jednoczesnym klęciu w żywy kamień, że wlokłyśmy się w burzę po to, by wymieniać uwagi o tamponach (jak na 6 dziewcząt 2 dostaje okresu jednego dnia, to inny temat nie ma prawa bytu), o cechach wspólnych facetów o tym samym imieniu, o tym, że Wio się zabujała w jakimś typku z imprezy od Kornela, który miał się u Hani pojawić... MniśQo się wczuł, wspominała w autobusie, że było zajebiście - mi tam było całkiem znośnie, bo Hania dobre drinki robi i ma płytę zmiksowaną przez Mareckiego (Marecki to 25-cio letni didżej poznany na Sylwestrze u Hani, przezabawny typek, przez którego wybuchnęłam śmiechem na nobliwej imprezie - dyplomie Wio z wio, który jara słaby hasz i ma telefon w Cytrusie [a to to akurat tekst z Sylwestra]). 

     O 23:30 grzecznie stawiłam się w domu i mam dość imprez conajmniej na tydzień, jak nie na dwa. 

     A Twoja Stara dochodzi piechotą.

     i Twoja Stara płaci za sygnały.*

* bo sobie baby na grillu popiły ;] 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz