Nie jest dobrze - przyjechałam kilka godzin temu i nadal nie mam żadnego świetnego pomysłu, co ja mam tu niby robić ;] A wypadałoby coś wykombinować, gdyż... Dobra, to ja po krótce zrelacjonuję wydarzenia ostatniego niecałego tygodnia. Walić chronologię.
Wyjechałam bo każdy nowy dzień niebezpiecznie przypominał poprzedni. Szacunek dla spokoju tylko pozornie oznacza uwielbienie dla rutyny - tej drugiej nie znoszę wręcz, a to pierwsze cenię sobie bardzo. Tyle, że od czasu tak naprawdę zakończenia matur (nie ogłoszenia jej wyników, tylko jeszcze ten okres majowy) nic się nie dzieje. A jak dzieje, to maksymalnie zajmuje dwa dni. A od 20 maja minęło ciutkę więcej owych dni. Słowem - nie 'carpe diem' a 'eructare diem'.
A tak, na międzymiastowej emigracji, przynajmniej mogę odetchnąć. I wstać rano i zjeść śniadanie z kimś poza własnym cieniem i obiad trzydaniowy wcześniej niż o 17 i... no, mogę pożyć. Trudno, że bez muzyki, bez wszystkiego pod ręką - i tak jestem w miarę niedaleko Warszawy, więc jakbym bardzo bardzo potrzebowała...
Ha i w tym sęk, że nie potrzebuję niemal ani trochę. Jasne, nachodzi mnie myśl na ganku przy kawie, cieście i fajku (za którego się mnie najpierw ganiło, potem stwierdziło całkiem rozsądnie, że im bardziej mnie ganią tym bardziej się irytuję i 'muszę zapalić', więc tylko poprosili, żeby nie w domu. Sceneria letnia zachęca do częstych wynurzeń z domu, więc mi to nawet na rękę), że 'posłuchałoby się tego a tego' ale widać chwilowe to kaprysy, bo jestem tera i tu z moimi zapasami i foobarem i jakoś żadnych konkretnych potrzeb nie odczuwam. Czyli nie było to znowuż aż tak naglące.
Podobnie jak i wyciągane co jakiś czas wnioski. Kupiłam nawet ambitnie zeszyt - by ograniczyć net jak najbardziej i nie pisać stamtąd notek - ale nie zapisałam ani stroniczki. Pozwala to wysnuć domysł, jakoby wcale nie blog był mi niezbędny do funkcjonowania. Albo inaczej - tam, gdzie jestem (bo ja tam jestem, do domu wpadłam na kilka dni) ktoś chce mnie słuchać. Więc i blog niepotrzebny.
Co do całej sprawy mojej emigracji do Danii czy na te kursy czy ot tak, rekreacyjnie to sprawa zamiast zostać załatwiona, to się... nie tyle komplikuje, co wzbogaca w aspekty. Bo miałam jechać 15-ego sierpnia, teraz nagle coś ktoś wspomina o 18-stym i to nie na 2 tygodnie, tylko tydzień i mój kuzyn (taki dość specyficzny na liście moich kuzynów) miałby jechać ze mną i robić mi za przewodnika. Jakże mi to na rękę! Jak tak patrzę sobie z boku (zboku) to paradoksalnie mam z nim najsłabszy kontakt, a w taki tydzień wspólny to da się ów kontakt pogłębić. Poza tym bez niego siedziałabym jak gupia, bo wujostwo musi pracować więc tylko wieczorem byśmy się ruszali... We'll see - w niedzielę, mam nadzieję, się wyjaśni.
A ten kurs, to też są niezłe numery. Miało być w styczniu - będzie w listopadzie. Miały być 4 miesiące - będzie pięć (ta, koniec marca czy, jak kto woli, początek kwietnia). I najważniejsze: miał być wyjazd - a teraz, dzisiaj, się okazuje, że mogę się dostać na wieczorowe do Krk i jestem w kropce. Oczywista, że na studia wolałabym i wyjechać sobie w przyszłym roku po wzięciu dziekanki no ale.. to takie niebardzo odpowiedzialne - bo ten wyjazd na tip zapięty jest. Szczęśliwie top niezapięte - mogę się powahać ;) I nie zapominajmy, że jeszcze się na te wieczorowe nie dostałam. Tzn. ja nie zapominam, ale pacyfikuję zapędy zgromadzonych - wszyscy byli tacy pewni, że się gdzieś dostanę... Wychodzi na to, że mój spokój świadczy nie o przewidywalności a o braku zainteresowania studiami z mojej strony. Such a bullshit, ale weź to komukolwiek wyjaśniaj.
Skoro tu mnie przywlokło, tj. do tej kwestii to wróćmy na chwilkę do Piotrka (tego kuzyna, right?). To właśnie jego zaangażowanie w moją maturę i fakt błahego kontaktu via nasza-klasa uświadomił mi tą słabość więzów. Lubię go przecholernie, a właściwie nigdy z nim nie rozmawiałam, jak z pozostałą grupką moich kuzynów. Ech, to moje życie to jeden wielki paradoks złożony z małych paradoksów, podobnych temu. Dlatego, as I said, wolałabym na tydzień ale z nim. Poza tym kurde, co jest fajnego w dwóch h samolotem? Nic. Jak w trzech h czterdzieści m nie było nic poza kawą za jakieś chore pieniądze.
I chyba już mam plan na te kilka dni. Weszłam do domu i uderzyło mnie 'jaki tu jest kurwa burdel' - wiecie, ja nie lubię stąd wyjeżdżać, bo jak wracam taka uhahana z powodu wrażeń post-wyjazdowych to ten burdel na dzieńdobry mnie uderza. Bardziej niż co rano. Gdzieś słyszałam, że człowiek zmienia się co 7 lat - no i właśnie, 21-ka u bram, więc z czystym sumieniem mogę sobie zmienić postanowienie, że nie tknę nic w tym domu (poza swoim pokojem). Tknę i to od jutra, no bo 'jaki tu jest kurwa burdel'.
A nad soundtrackiem się pomyśli. Albo skorzysta się z tych co-siedmio-letnich zmian i usunie z głowy ten harmonogram trzech playlists w tygodniu i zacznie się słuchać tego 'na co najdzie'.
Idę spać. <-- kolejny plus tego wyjazdu, tam się kładę koło 23 ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz