heh, tydzień. tydzień minął od ostatniego aktu autoekshibicjonizmu niżej podpisanej, co niezawodnie świadczy o tym, iż nadeszła posucha na wydarzenia wiekopomne. let’s use it by wyjaśnić, że ja wcale nie prowadzę życia obfitującego w heroiczne odruchy, powalające na kolana przemyślenia i że moje życie wcale nie jawi mi się jako poligon. przynajmniej wtedy, gdy nie patrzę na nie wstecz tudzież z boku.
doświadczenia z dzieciństwa oduczyły mnie w pewnym stopniu introwertyczności, stałam się prostolinijna i może nie chodzę w koszulce ‘dziecko z domu patologicznego’ ale też nie występuje u mnie wdzięczny rumieniec, kiedy ktoś pyta o coś co wymaga wprowadzenia go w sytuację. oczywiście, nie balansuję sobie na granicach – od introwertyzmu do zawracania komukolwiek czterech liter swoją, zapewne dość nietypową [oby nietypową, nie życzę tego nikomu… no, prawie nikomu:P], biografią ale jak mówiłam, pytają to odpowiadam.
doprowadziło to wszystko do umiarkowanie komfortowej sytuacji, kiedy jawię się moim bliskim jako fighter [mimo ogromnej identyfikacji z tekstem Kryśki A., znaczy z tekstem do 'Fighter', right?] i zaczynają mnie w swoim mniemaniu dopieszczać komplementami i pochwałami. niezasłużonymi w sporym stopniu. żeby już całkowicie przełożyć swoje życie na piosenki -> 'for the crown you’ve placed upon my head, feels too heavy now' [Dido, Hunter]. no, tak właśnie to się kończy. że chcą jak najlepiej, a tak naprawdę muszę potem się pilnować, żeby zachować twarz. no bo gdzie ‘wielkiej i walecznej’ się rozpłakać? w poduszkę, przy zasłoniętych żaluzjach.
nie, w tym nie ma nic z kokieterii. in fact, bardzo nie lubię rozmów, w których oczekuje się ode mnie gorliwych zaprzeczeń.
'-wiem, głupia jestem
-no, niestety, to było mało bystre posunięcie [to się nazywa wdzięczny eufemizm:D]
-??, wiesz, mogłabyś chociaż zaprzeczyć!'
no to po jasny gwint określa siebie jako głupią? nauczcie się, że na gadach, tlenach, w komórkach pod ‘Bee’ kryje się ktoś bezwzględnie szczery. kto nie stosuje kokieterii i brzydzi, albo chociaż nudzi, się kokieterią u innych. za co jak za co, ale za szczerość nie będę nikogo przepraszać. nie leży? tam są drzwi, tam jest iksik [w przypadku okien komunikatorów, przyp. Bee]
po prostu sprawdza się teoria o niewyobrażalnej wręcz umiejętności przystosowywania się człowieka do sytuacji w jakiej przyszło mu się znaleźć. choćby i chora była.
bo co? bo wstaję, nastawiam wodę na kawę, włączam foobara, myję się [zęby zostawiam na 'po kawie'. pił ktoś z was kawę zaraz po paście miętowej? absolutnie nie polecam], nie składam łóżka bo mi się nie chce [i tak nikt tu nie bywa], z po-okresie-kwadransa wody robię sobie rzeczoną kawę z mlekiem, wypijam ją w towarzystwie papierosa, idę domyć zęby, wychodzę do sklepu, daję mamie śniadanie, lekarstwa i oddaję się zajęciom tak prozaicznym jak czytanie, pisanie, granie w coś, etc. w tzw. międzyczasie odbywam z mamą kilka jałowych rozmów, 5 razy staję na granicy wytrzymałości bo ile można o tym samym gadać?!, koło 17 dzwoni ojciec, że już dojeżdża więc zmiana warty, idę zjeść obiad [tak, nie jadam śniadań, słuszne spostrzeżenie] i wracam kontynuować powyższe. wieczorem robię sobie już 4. czy 5. kawę, odbywa się BEE-FEEL-mowo i tkwię na posterunku, póki logika [rzadziej faktyczna senność] nie wyśle mnie do łazienki i spać.
takk, oto mój rozkład dnia na teraz, tj. na okres wakacyjny. niesamowity, nieprawdaż?
nieprawda, nudne jak cholera. żaden dobry film by z tego Xingu nie powstał, myliłeś się, haha. pewnie miałabym mniejszą oglądalność od BigBrothera. to się tylko wydaje takie niespotykane, z boku patrząc też mnie zmraża ale tylko zboku. kiedyś to były czasy, jakieś afery do 5 nad ranem, wizyty nawalonego brata, sądy, domy dziecka, pobyty w szpitalu, niezdawanie z klasy do klasy, adrenalina, pasja. nie, żebym jakoś tęskniła, ale coś się działo. a teraz gnuśnieję, moi mili, 'a pająk spokojnie, buduje w moim nosie dom' [to coś z O.N.A., bodaj 'Kwaśna Przygoda'].
jejuuu, upadł mit Wielkiej Bee. i bardzo, kurwa, dobrze! wszystko co mnie otacza, utwierdza mnie w przekonaniu, że mój światopogląd – który doprowadził mnie do punktu w którym się znajduję – jest do wymiany, nie sprawdza się, trzeba iść w świat, dać się nieco wciągnąć w tłum i przynajmniej raz na jakiś czas czerpać z doraźnej egzystencji radość. malutką bo malutką, okupioną popuszczeniem pasa [i tylko ja będę wiedzieć, jak ciężko mi to przyszło] ale jednak. 'trudno nie wierzyć w nic' [ojp! znowu cytat. tym razem Raz Dwa Trzy. wiecie, macie po lewej link do lasta mego, poczytajcie teksty słuchanych przeze mnie piosenek i będziecie mnie mieć jak na dłoni:P], trudno niczym się nie cieszyć. robienie 'w kręgach' za niewzruszoną kolumnę z marmuru JEST trudne. najwyraźniej ZA trudne.
no, to jak już sobie wyjaśniliśmy sprawy kluczowe, to przejdźmy do przyjemniejszych rejonów. na ten przykład fenomen tygodnia w postaci piosenki, za przeproszeniem, Girls Aloud – Sound of the Underground. zapewne spowodowane jest to post-suGusowym odprężeniem, ale wybitnie podchodzi mi tutejsza energia, chwytliwość [so damn catchy:P] i tempo linii basu w refrenie. ot co. a tak w ogóle to tekst najlepiej ją opisuje.
ciekawa 'kawa' trafiła mi się w piątek, nie powiem. całkowicie spontanicznie spotkałam się z Anią [dalej Okiem nazywaną].
spontaniczność tegoż spotkania zawiera się w fakcie, iż Oko mieszka w Stalowej Woli i nagle się dowiaduję, że 'jutro' [ta, w czwartek wieczorem się dowiedziałam] ona będzie i się widzimy. cieszące mnie niezmiernie, acz zaskakujące. znamy się bowiem ze cztery lata, rękę bym dała sobie za nią uciąć ale widziałyśmy się dotąd zaledwie 2 razy [za jedną jej wizytą, tj. najpierw się spotkałyśmy a następnego dnia spędziłyśmy razem Sylwestra. nie będzie szczegółów, bo to pierwszy i jedyny Sylwester spędzony z boskim byłym. oh, sweet irony!]
a było to tak, że przyjechała na przysięgę kumpla. przysięga odbywała się na pl. Piłsudskiego [tak, Grób Nieznanego Żołnierza, imprezy patriotyczne z migawek w dziennikach, tak – to tam:P] do którego z metra najłatwiej dojść przez Ogród Saski. rzadko mam po co tam bywać, na Chomi jest dostatecznie zielono by ruszać w miasto dla poobcowania z naturą, jakże urodziwa więc wydała mi się tamtejsza fontanna, na szczęście działająca. ta, 20 lat tu mieszkam i nie widziałam nigdy fontanny w Saskim. yep, that’s me. wielu innych istotnych rzeczy nie widziałam. bo kto niby zwiedza rodzime miasto?
odbyłam szalenie twórczą rozmowę z panami wojskowymi, którzy popisując się bystrością na pytanie, gdzie jest pomnik [Piłsudskiego mnie interesował. wiem o jednym, znaczy orientuję się gdzie jest, ale to koło Łazienek, to nie ten] wskazali mi ów GNŻ znajdujący się w chwili zadawania pytania za moimi plecami. czy ja tak głupio wyglądam czy im się mózg przegrzewa na poligonie?
łaski bez, sama sobie znalazłam Józia i w takt pieśni ku czci łaciatych ['Kochajmy żandarmów..'] dobiłam do Oka. kwadrans później odbiłam, bo załatwili co trzeba i wracali. nie, żebym pretensje do kogokolwiek miała bo niby o co, ale takie to cokolwiek absurdalne. widzisz swoją przyjaciółkę trzeci raz w życiu [da się, ja mam talent jakiś do zawiązywania silnych więzów z osobami z innych województw czy nawet o losie, krajów], wypalasz z nią po papierosie i idziesz do domu.
nie urągając Oku to pasowało mi to nawet. jestem zgnuśniałą domatorką, nie lubię latać z ludźmi po miejscach, dlatego z chęcią ogromną pojadę w wakacje do Stalowej i nie zmarnuję na sen ni minuty ale raczej nie w pubie, klubie, kinie… w domu. domy są najlepsze.
3:30. z afirmacyjnym refrenem wspomnianego niegdyś 'Avalanche' Kosheen kończę i chyba pójdę spać. bo jutro…:>…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz