6.06.2008

IF YOU DIDN'T JUMP, YOU'RE ENGLISH*

GusGus ticket  - a oto i pozornie bezwartościowy kawałek papieru, który w piątek, przez 5 godzin, podtrzymywał mnie na duchu. i bynajmniej nie dlatego, że czekałam na ten koncert od lat, bo nie. raczej wybrałam się na niego całkowicie spontanicznie - 'o, będą? Warszawa... Kraków... no to Kraków. nigdy nie przepuszczę okazji do wizyty w jednym z dwóch ulubionych miast :)' [drugie to Kazimierz Dolny nad Wisłą]

no ale zacznijmy od początku, czyli od okolic piątkowej 14-stej, kiedy to wybrałam się zwarta i, jak sądziłam, gotowa na zdobywanie rzeczonego Krakowa. po wyjaśnieniu mamie z 10. raz w ciągu 6 godzin, dokąd i po co się wybieram [umiarkowanie sukcesywnie uświadamiałam jej to od jakichś 2 tygodni], z dość ciężkim jednak plecakiem udałam się na przystanek. czasu do odjazdu pociągu, na który bilet zakupiłam wieczór wcześniej po wystaniu się w ogromnej kolejce na niekochanym Dworcu Centralnym w zaduchu i smrodzie, było niewiele - godzina. na szczęście bus przyjechał niebawem, co dawało mi jakiś kwadrans luzu. po ujechaniu dwóch przystanków zorientowałam się, że w ferworze pakowań i wypakowywań ['być kobietą, być kobietą...'], zostawiłam w domu legitymację. rzecz cokolwiek niebagatelna, bo pozbawiała mnie zniżki. 37% piechotą nie chodzi jednak. tak więc na trzecim przystanku wyskoczyłam i nie czekając na bus powrotny, pieszo, z ciężkim plecakiem, dobiegłam [dosłownie] do domu, omal serca i płuc się przy tym nie pozbywając. po tej wizycie okazało się, rzecz jasna, że nie dość, że nie mam kwadransa luzu to mam 20 minut do odjazdu. czyli pędem na postój taksówek. uff, udało się, była i podwiozła mnie pod DC na 14:57 [do odjazdu 7 minut, a ja nawet nie wiem który to peron]. jakaż była ma radość, gdy okazało się, że szczęśliwie zeszłam na perony schodami tuż koło zjazdu na mój peron. kiedy jeszcze zobaczyłam, że stoi pociąg do Krakowa, to jakbym złapała pana boga za nogi. wsiadłam, upewniłam się, że do Krakowa, znalazłam miejsce w przedziale i jadę...

[wbiega na scenę konferansjer i zapowiada cykl 'Things which could have happened only to Bee']

po godzinie mniej więcej radosnej jazdy przyszła pani konduktorka. dałam jej bilet, legitymację a ta tak dziwnie na mnie patrzy

'ale proszę pani, to nie ten pociąg'
'?! jak to? przecież do Krakowa...'
'tak, ale to jest pospieszny a pani ma bilet na ekspres. ja pani wypiszę nowy bilet, a ten odda pani jak pani dojedzie'
coś mnie tknęło
'a ten o której będzie na miejscu?'
'o 20:20, a i tak już mamy opóźnienie...'
tego nie widać na tym zdjęciu biletu, ale koncert miał się zacząć o 20 ;] dodajmy moją szczątkową znajomość Krakowa 'spoza Rynku'
'ale.. no moment, to o której TEN był na Centralnym?'
'o 14:50'
'aha, czyli mój jedzie za nami, tak? czyli mam szansę na wspólną stację, żeby się przesiąść?'
ja wiem, absurdalny wniosek, ale tonący...
'nie proszę pani, one mają zupełnie różne trasy... nic już się nie da zrobić. ale wie pani co? zaoszczędzi pani 20 złotych, jak pani odda ten bilet na dworcu w Krakowie'

nie pozwoliłam sobie na chwilę skrajnej odmiany słabości w stylu natychmiastowego powrotu do domu. ot, postanowiłam sobie gdzieś ten koncert przeczekać. na co jak na co, ale na brak miejsc do przeczekiwania czegokolwiek w Krakowie narzekać nie można. absurdalność sytuacji [jedzie na koncert, na którym w końcu nie będzie] zamiast płaczu wywołała we mnie atak śmiechu. nerwowego, rzecz jasna, ale mniej krępujące takie coś, niż zalanie się łzami publicznie.

zachowując zimną krew, poinformowałam Dźonego [mieli mnie odebrać o, o lol, 18 z dworca], o sytuacji, ze stoickim spokojem życzyłam dobrej zabawy i zaczęłam pluć sobie w brodę. jeszcze w ramach wprowadzania się w nastrój, jako soundtrack do podróży wzięłam dyskografię GusGus. o ironio, przyjaciółko ma najbliższa!

jaki wniosek nasuwa się z historii o legitymacji? że mam szczęście, które osiągam po niezłych perturbacjach. no i tu było tak samo. zespół miał jakieś horrendalne [bo 2 godzinne] opóźnienie i docierając do klubu na 21 [postanowiłam walczyć, na bilecie nie ma, że albo o 20 albo w ogóle, temu podtrzymywał mnie na duchu] po-nie-wprowadzałam się w nastrój przy pomocy [niedźwiedziej!] jakiegoś DJa.

jakoś po 22 pojawił się jeden z muzyków [President Bongo lub, jak się okazuje, President Penis] i zaczął coś tam chrzanić, żeby publiczność zaśpiewała coś polskiego. kochani krakowiacy, patrioci w każdym calu, odśpiewali 'sto lat' ;] wiadomo, że chodziło o to, by dać czas reszcie suGusów na przygotowanie, ale jednak mógł być bardziej kreatywny. choć ksywa President Penis nieco go tłumaczy. chwilę potem przedstawił jakiegoś wokalistę [jakiś taki domontowany, bo GusGus nieco się skurczył. za bardzo, by dać koncert bez domontowywania ludzi. wokalistkę też mieli inną], który okazał się niebywale ekspresyjnym osobnikiem. z daleka [staliśmy na balkonie] zdawał się być całkiem przystojny - wysoki, chudy i brunet:> - ale i tak był pocieszny. widać, że przeżywał. przy jednym z nowych utworów, do którego wprowadzeniem były teksty o 'hard working' udawał walenie kilofem. tzn. mi się tak wydaje i lepiej dla niego, żeby tak było. idiotyczne bo idiotyczne, ale jednak jakieś wytłumaczenie tych ekstatycznych skłonów.

dla mnie zabawa zaczęła się od drugiego numeru, czyli 'Need in Me'. pochodzi co prawda z dotychczas nielubianego przeze mnie 'Forever', ale no jakoś w tej atmosferze wielkiej, stroboskopowej imprezy wypadł jou. balkon, nie balkon - uznałam, że pierdolę, nie będę stać i podziwiać tylko ruszyłam w standing-dancing. było ciemno, wolałam nie ryzykować podeptania kogoś [co mi się nie udało. tzn. podeptałam jak szłam po coś do picia], stąd brak większej mobilności. wiele też zyskało w wersji live 'You'll Never Change' - (w wersji studyjnej) od 3:29 zaczyna się tam taki motyw, który okazał się być świetnym dancing - wyżywaczem. brak profesjonalnego rozeznania niżej podpisanej, nie pozwala na żonglowanie terminami elektronicznymi, by doprecyzować o co mi chodzi, więc jeśli nie macie tego numeru i nie możecie sprawdzić co tam dochodzi w tej dwudziestej dziewiątej sekundzie trzeciej minuty, to nie wpadniecie na to, o czym mówię. w sumie niewielka strata, bo skoro nie było kogoś na tym gigu, to nie załapie feelingu wersji koncertowej. logiczne, przykre, acz prawdziwe:P taaaak, zdaję sobie sprawę, że moja nieznajomość na wyrywki wszystkich tytułów i bitów za nimi skrytych zubaża tę relację, ale postaram się wyrobić;) podeszły mi bowiem electro-gigi. aaaaaaaa, właśnie, leci mój hit - 'Moss'. na jutjubie jest nawet fragment z tegoż koncertu właśnie, ale koszmarne nagłośnienie. na żywo było lepsze. no więc przy 'Moss' bawiłam się najwyborniej. to przypływy i odpływy bitu... i ten motyw jak schodzi tak coraz niżej. takie rzeczy są dobre do moich słynnych 90st. wygięć. jakiś typek za mną mi machał jak dochodziłam do etapu końcowego i widziałam go całkowicie do góry nogami:P anoreksja czy nie anoreksja, hołubiłam swą elastyczność wtedy. i szczęśliwie dłuuuugie było ;D ja chcę jeszcze raz!!! pokój, choć własny, to nie to samo. w ogóle im bardziej się w te utwory z koncertu wsłuchuję, tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak dobrze się bawiłam. taaaaak, koszmar 5h w przedziale dla niepalących z pewnością porażki, został zrekompensowany w pełni. syndrom Placebo - zespoły zyskujące na żywo.
przerwy robiłam sobie, gdy grali premierowe utwory. i słusznie, że robiłam. może i to było standing-dancing, ale spociłam się jak mysz. kiedy poszłam po to picie, to od razu pół butelki opróżniłam z tego szczęścia. i obserwacja stanu mego na niedzielę jest taka, że mam cholerne zakwasy w nogach. standing kurde:P

i przestaje mnie dziwić brak 'Polydistortion' na koncertach. to jest jednak zupełnie inna płyta niż 3 kolejne. na jej ogromną korzyść, ale perły przed wieprze, nie jest dobre do tego typu imprez.

podsumowując, jak na mnie, która dotarła cudem na całe przedsięwzięcie z założeniem, że idzie się porządnie zabawić, a nie przeżywać katharsis to gig był bardzo w porządku. nie jestem wielką fanką suGusów, żeby rozpaczać nad brakiem tej czy tamtego, rwać włosy z głowy, że coś brzmiało nie tak jak powinno, czy coś w tym GusGuście. nadto 'Forever' wypada na tego typu imprezach wcale nieźle. brak ochów i achów [poza Moss!], ale do tańca wyborny albumik. moja wcześniejsza niechęć wynikała zapewne z faktu, że tej płyty się nie słucha - do niej się wije, skacze... tzn. chciałam powiedzieć 'tańczy

no, może brak czegoś alkoholowego poza niedobrym Heineken'em [iść na Open'er!, iść na Rybołyżka!] nieco psuł całość obrazka. 
ale co ja tam będę narzekać ;) 

żeby zakończyć akcentem pociągowym, to bilet w istocie udało mi się zwrócić. ale żeby nie było za różowo, to się okazało, że ten o 18 [późniejsze były z serii 5-cio godzinnych, senks elot po piątku] nie jest objęty zniżką uczniowską - pełne 95, - przyszło mi zapłacić. w sumie dobrze, mam karę za nieuważne wsiadanie do pociągów.

i jako pees proszę potraktować wieść, o mojej Pszczółce na sprężynie;D co to ją nabyłam w Sukiennicach po drodze na dworzec. nie zrobię jej zdjęcia, z oczywistych względów - cały bajer polega przecież na tym jak ona się porusza na tej sprężynie, a nie stoi sobie pierdołowato. cause we, Bees, jump - we're Bees (not English)

* 'If you don't jump, you're English', GusGus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz