29.05.2008

DAUGHTER OF MERCY

ta notka miała powstać w piątek – po tygodniu, kiedy zacznie mnie trafiać szlag. ale szlag trafia mnie już teraz, bardzo blisko jest, czyha za rogiem. po 5 dniach tych samych rozmów, przeprowadzanych co 15 minut – w najlepszym wypadku co pół godziny można nieco oszaleć. 'Do niedzieli jakoś szło, lukier miód, liryczne cudo', czyli nawet mnie to bawiło –'Dzień świstaka' czy co.

ale w poniedziałek miałam okazję zostać z nią sama na kilka godzin. ten czas, ta powiedzmy godzina dzieląca nas od pobudki do wzięcia przez nią lekarstw [a bo śniadanie, a bo musiałam po nie iść do sklepu, wcześniej się ubrać… godzinka jak nic] to było przerażające. alkoholik na dwutygodniowym głodzie. Pszczoła jest silna, Pszczoła dała radę [jakoś].

ale z dnia na dzień jest coraz gorzej… odzyskała ciut siły by móc się sama [baaardzo powoli, ale jednak] przemieszczać i się zaczęło. dziś rano zastałam ją w kuchni. dizajn mojej kuchni jest cholernie specyficzny i całkowicie nienadający się do robienia mu zdjęć. wystarczy, że powiem, iż podłogę wyściełają gazety po kostki [znalazłam numery z ’98.. archiwum jakie otworzę czy co?] a te z kolei zawalone są puszkami. nie byłoby w tej wizycie nic zaskakującego, toż żyła w tym pomieszczeniu latami całymi, ale wiecie, ona ma ten móżdżek uszkodzony i to powoduje [delikatnie mówiąc] ‘kłopoty’ z równowagą.

ja, która mimo swojej krótszej nogi umiem iść po linii prostej omal nie skręcam sobie kostki 'przechodząc' przez kuchnię więc ona? niech dziękuje bogu, że się nie przewróciła. wtedy by się nie podniosła [bo nadal bardzo słaba jest], wyrżnęła w coś głową, skaleczyła się puszką… słowem – to był idiotyzm totalny.

ma sobie ona w tej kuchni krople na serce. nie bierze ich na serce tylko z uwagi na zawarty w nich alkohol. branie kropli na serce bez powodu na pewno jakoś to serce narusza, w tę albo we w tę. gratulujemy z całego… serca. oczywiście krople owe już spoczywały w jej kieszeni. była przed relanium, wolałam nie używać siły, więc spędziłam uroczą godzinkę tłumacząc, grożąc, prosząc i każąc jej odłożyć te krople. w ciągu tej godziny z 7 razy tłumaczyłam czemu nie może ich brać.

to pociągnęło za sobą stado pytań o szpital i o okoliczności w jakich do niego trafiła. zero, nul, nic nie pamięta. dalej podniesiono temat mojej szkoły, a czy chodzę do niej, a kiedy skończyłam [miesiąc temu:}], a jakie egzaminy mi zostały, o, a jak mi poszły [nikt nigdy się tyle razy nie cieszył z moich sukcesów. może nie powinnam narzekać, co?], ale że jak to, ona była w szpitalu wtedy? a gdzie, a dlaczego, a przez ile. a jak moja szkoła, a kiedy kończę, a… i tak w kółko.

dobra, przyznam się. złamałam się i wczoraj kupiłam paczkę najsłabszych papierosów. tylko dlatego, bo przegrałam batalię z nią o nie. próbowałam uświadomić jej, że ma zakaz palenia, że nie paliła od dwóch tygodni i żyje, że to jej może bardzo poważnie teraz zaszkodzić, że lekarz nie pozwolił. 'lekarz? a pokaż ten wypis' i leżę. w wypisie nie było nic o zakazie palenia. rzecz jasna on jest, taki 'na gębę' ale jest. niepodobna, żeby żywy wrak człowieka – jakim się stała, palił. i to może jeszcze w takich ilościach?

jest cwańsza niż myślałam – miała w kieszeni schowane pół paczki i skoro wypaliła wcześniej te pół [w łazience jak mniemam] i nie padła to kupiłam te najsłabsze, schowałam u siebie w pokoju i wydaję średnio dwa dziennie naszej rekonwalescentce.

to, co wydarzyło się dziś wieczorem utwierdziło mnie jedynie w słuszności mojej decyzji. otóż, kiedy ojciec strzelił sobie drzemkę po pracy, ona doczołgała się jakoś do jego papierosów [z kim ja mam do czynienia? nie schował ich, idiota], wzięła sobie pęczek do kieszeni i radośnie popalała. czyli nie ma dla niej ratunku, ja mam mniej nerwówki, kiedy dam jej tego jednego na pół dnia [choć i tak za kwadrans o tym nie pamięta i chce nowego zarzekając się, że nie paliła chwilę temu. nie sprzątam jej petów jako dowód, po pół godzinie daje się przekonać… ale za kwadrans…]. kwestia papierosów chwilowo rozwiązana.

zaczyna jej się włączać stała teoria spisku. skąd my niby mamy ten wypis, skoro ona wcale nie była w szpitalu? spreparowaliśmy, jak nic. żeby zrobić z niej alkoholiczkę przed światem, umieścić ją bóg wie gdzie i 'rządzić'.

jak Kaczyński, w mordę Lysą.

i tak wygląda każdy kolejny dzień i takie będzie jutro i pojutrze.

a teraz news tygodnia, miesiąca, roku… mam żółtaczkę wszczepienną typ C. nihil novi, wiem o tym od dawna, żyjąc sobie w przekonaniu, że to przez transfuzje w szpitalu za czasów Pszczelej maleńkości.

dupa!
bo wiecie, zrobili mamie badania w szpitalu na obecność tego wirusa. wyniki miały być w tym tygodniu. i są.

'a co odziedziczyłaś po mamuuuuuusiiiiiii?:)'
'żółtaczkę, taką nieuleczalną.'

tak mogłabym mówić jako dziecko, gdybym wiedziała wcześniej. boże, że też nie wydało mi się podejrzane, że tak lansowała wersję jakobym się zaraziła przez igłę. nie zwróciłam uwagi, że się nie przebadała. wiadomo, miałyśmy wspólną krew w okresie ciąży więc chyba każda normalna matka poddałaby się badaniom, choćby dla pewności.

wtedy myślałam, że to z obawy, że jej alkoholizm wyjdzie na jaw. pewnie tak było.

aaaaaaaaaa, kurwakurwakurwakurwa, nienawidzę Cię jeszcze bardziej.

doczekam do wszystkich wyników, kiedy to ojciec ma zdecydować co dalej. nie zdecyduje. zostawia mnie z nią taką a nie inną od tak i dzwoni tylko w trosce, czy aby na pewno dałam jej śniadanie.

no więc doczekam do reszty wyników [histopatologia np., czy aby nie ma przerzutów] i się z tego wypisuję. bo już czuję, czym to śmierdzi – ojca nie ma ¾ dnia, nie wie co się z nią dzieje, więc uzna, że taki układ może sobie spokojnie trwać.
móżdżek się nie regeneruje już nigdy, pamięć od dwóch tygodni wcale się nie polepsza [a nawet się pogarsza] co zwiastuje stałość takiego jej stanu. że niby co? mam się poświęcić w imię pokrewieństwa? pokrew-z-żółtaczką-C-ieństwa? nou uej.


a moja książka się rozrasta. szósta strona leci, a ja nadal nie wyszłam ze wstępu historii. system mam podobny co przy pisaniu 'Bee be(e)hind the scenes' – włączam Worda rano i co mnie najdzie to dopisuję. to lepsze, niż siadanie wieczorem i pisanie na siłę przez cztery godziny, żeby uspokoić sumienie.

ale wiecie co? o to szło. tego mi było trzeba, wyżycia się artystycznego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz