7.05.2016

greener?

Choć słyszałam od wielu, widywałam na filmach i w dramatycznych serialach - nigdy nie uosabiałam siebie z postacią fizycznej panikary, fizycznego stresu.
Miewałam nieraz stany na wpół - szczęśliwie nigdy w pełni - omdlałe, ale zawsze okazywało się to wynikać z jakichś przypadłości stricte medycznych.

Od wielu tygodni czułam się koszmarnie, jak w imadle. Plecy bolały mnie przeraźliwie, w klatce ściskało i serce szalało. Plus wariowały mi nogi. Plecy zwalałam na karb systemu i warunków pracy a później wygody łóżka, nogi podobnie dodając do tego motyw krótszej jednej - wot, szybciej się męczyły, zresztą, niespecjalnie je w obecnym systemie na ogół siedzącym miałam szanse wypracowywać. Wot, zwiotczały.
Serce w prostej konsekwencji zdawało się wariować.

Nadto nigdy nie odczuwałam mdłości znikąd. Więc też je dopisywałam na karby fizycznych niedogodności. Zatrucia, brak dłuższego jedzenia, etc.

Aż dziś odeszło, jak ręką odjął. Wszystko naraz. I nie po wizycie na siłce, nie po zmianie legowiska czy miejsca i okoliczności - no dziś zwłaszcza, piątkowy ciepły dzień w sklepie, go figure - pracy, nie po wielkim żarciu - ja coś dziś jadłam?..
Po prostu. Nie tyle odszedł stres, co nadeszła nadzieja.
Nie, że wiosna; wiosna jest miła, ale nie w niej rzecz. W końcu i wcześniej bywała, a nie było dobrze.

Nadzieja, nadchodząca wraz z pewnymi decyzjami, która uwolniła mnie od tego ciężaru. O który nigdy bym się - jako źródła - nie podejrzewała. A skoro tak, to warto tą drogą, za nadzieją, za decyzjami w miarę których powstała, iść w tę stronę. Z od-nazbyt-dawna niepodniesionym czołem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz