26.04.2015

Oh girls, just give'em some time.

Podobno jak byłam mała, to nie pozwalałam Ojcu chodzić do pracy.
No, oczywiście działo się to na miarę moich ówczesnych możliwości, czyli - jak głoszą relacje, choć nie mam powodu, by im nie dowierzać, gdyż z co najmniej dwóch źródeł do mnie docierały - płakałam, cierpiałam i w ogóle, biedny człowiek chyłkiem musiał się wymykać, coby mu się serce nie krajało, że łamie te córczyne i to jeszcze jedynaczki.
Słuchając o tym dzisiaj trudno mi się gorzko nie roześmiać. O ironio, no kto by powiedział.

Kto by powiedział patrząc tak mniej więcej na dwa ostatnie miesiące, od kiedy rzeczony Ojciec zmienił system swojej pracy i go na okrągło nie ma. Na okrągło, tj. całymi tygodniami z przystankami co kilka dni, na ogół na noc czy dwie. Nawet skłonna jestem uwierzyć, że chodzi o pracę, bo przywozi jakieś profesjonalne papierki. Acz po prawdzie, to jest mi to obojętne, gdzie. Czy faktycznie jest to zawodowe, czy rodzinne, czy w szponach hazardu wyrwane albo... grunt, że zostawia pieniądze na nasze utrzymanie się przez te kilka dni, że nie zastawia na nas pułapek wizytujących serwisantów, przybywających odłączyć nam to i tamto, zresztą akurat ostatnimi czasy, gdy zdarzały się awarie komputera czy Internetu, to wyłącznie na tym korzystałam. Mniej stresów, więcej czasu nie tylko na wspominane w poprzednich wpisach filmy i książki, ale dla Mamy.

I nie na opiekę nad nią, bo na to czas mam zawsze i temu przecież służy mój obecny tryb życia - tj. przerzucenie się na pracę w domu, uzależnienie od jej potrzeb i zadań do wykonania przy niej rozkładu dobowego, co owszem, doskwiera mi czasem bardzo, ale jak się jest odpowiedzialnym, to się jest i koniec, z żalami, ale bez ale - tylko nawiązała się między nami więź. I to nie tylko jakakolwiek, byle jaka, która i tak by mnie przecież cieszyła, ale całkiem, myślę, fajna. Osobliwa pod pewnymi względami, ale dobra.
Nie będę się rozrzewniać, że och, taka o jakiej zawsze marzyłam, bo ta pierwsza, wieloletnia i przez dłuższy czas jedyna mi znana była tak zła, obecna, ale tylko w negatywnych aspektach, że nie dopuszczałam do siebie myśli, iż mogłaby być inna. Później, jak zachorowała na raka to właściwie też postrzegałam to jako wypełnianie roli córki, ale no za nic bym nie mogła mówić o jakimś zaufaniu, sympatii, czymkolwiek poza dojrzałym przełknięciem goryczy w imię wyższych zobowiązań i przyzwoitości. Poza kilkoma skrajnymi zrywami buntu wobec rzeczywistości, że nie mogę odpłacić pięknym za nadobne, bo mnie pokarało w życiu posiadaniem sumienia, nie miewałam potrzeb zemsty czy właśnie traktowaniem tak, jak może i sobie wobec mnie zasłużyła. Ale żebym nawet wtedy ją lubiła, to nie powiedziałabym.
Podobno im bliżej trzydziestki, to się ludziom poprawiają relacje z rodzicami. W tym przypadku z jednym na pewno.

Stanowi to dla mnie ogromne odkrycie nie tylko ze względu na nią, ale jak żyję - nie miałam nigdy bliskiej relacji z kobietą, taką no, kobiecą. Taką od ploteczek, ciuchów, kosmetyków, próżnych miłostek, wymiany doświadczeń, przemyśleń na tematy dziewczyńskie, przecież jak tylko zaczynały mi znajomości z koleżankami dryfować w te rejony, to się wycofywałam rakiem i pukałam w czoło.
A tu proszę - taka Mama. I nagle łapię się na tym, że takie tematy z Nią poruszam, choć bez wrażenia wyprania mózgu, w końcu to Mama, może nie pamięta, który dziś jest, ale mnie zna, więc nie oczekuje ode mnie wspólnych wypadów na witrynowy shopping ani nie spodziewa się - mam nadzieję, hej, nie rób mi takich numerów - że jej nagle zacznę mówić o chłopcach w tonie książąt z bajek, tym niemniej zaczynam się wieczór po wieczorze pozbywać kolejnych hamulców. Tak, z nią mogę. I to, że ona na drugi dzień nie pamięta i mnie nie zadręcza powracaniem do chwil mojej słabości, to tylko wychodzi mi na dobre.

Tak, pewnie, nadal potrafi doprowadzić do szewskiej pasji pytaniem w kółko o to samo, ale od niedawna to nie wszystko. A przecież tylko do tego się to sprowadzało, roli mojej jako sfrustrowanej pielęgniarki, napakowanej po szyję niedokończonymi kłótniami i wkurwami bez możliwości ujścia, dzięki czemu dochodziłam do dwóch paczek dziennie, kompletnego braku paznokci - nie ogryzanych a wyłamywanych sobie samodzielnie - bólami serca, związanym na supeł żołądkiem przez kilka kolejnych dni, siwymi włosami i paroma innymi atrybutami życia jak nigdy nie wybuchły prawdziwie dynamit. I dzięki temu, że tego nie ma już a przynajmniej występuje o wiele rzadziej i w mniejszym natłoku na raz, mam większą cierpliwość do odpowiadania w kółko na to samo pytanie.

Sama już nie wiem, może to naturalna kolej rzeczy, prosty efekt, że jak nie możesz się uwolnić, to oswój, może popadam w obłęd i syndrom sztokholmski - tak by na pewno zawyrokowali ci, którzy na mnie zupełnie inny pomysł, nie pytając mnie przesadnie o zdanie - ale ja sobie to bardzo cenię. Jakoś się czuję przez to pełniejsza. Jeśli inna, a możliwe, to tylko dowodzi jak wiele furtek było do tej pory zamkniętych. Jakby nie było - widzę to w kategorii wielkiej ulgi i wcale już mi się tak nie spieszy do ucieczek, chociażby pod własną poduszkę.
Nawet sobie pozwalam na chwile i planowanie czasu pod kątem przyjemności li tylko, a nie jako momentów, kiedy albo muszę pracować jak górnik nad wykopaniem sobie tunelu albo na łykaniu zachłannie powietrza, bo za chwilę znowu wrócę w dławiące okowy. To się nigdy nie kończyło dobrze.

Jakoś tak podskórnie czuję, że teraz już będzie lepiej. Nawet jak bardzo źle, to ze mną jest lepiej od kiedy wiem, że mam - owszem, non stop, ale - nieobcą sobie osobę. W końcu jak ze mną będzie lepiej, to i łatwiej będzie walczyć. Z czymkolwiek.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz