No dobrze, żeby nie było, że jestem taka superanty i się
wcale nie poczuwam, to napiszę. Aczkolwiek ostrzegam, że nie będzie to śliczna
laurka, zapewne nie jest to pożądana recenzja Blipa, nie powiem Wam, a nawet
nie spróbuję, że było to pięć fantastycznych dla mnie lat, że spotkałam tam
samych przyjaciół i dobrych ludzi, bo nie. A skoro już decyduję się zabrać
głos, choć miałam opory właśnie dlatego, to powiem szczerze, jak się sprawy
miały i mają z mojego kąta.
Ostatni raz już opowiem, że na Blipa trafiłam przypadkiem,
przez wtyczkę na blogu jakże prawdziwej kuzynki, format na owe czasy wydał mi –
introwertyczce, która nie chciała a może nie umiała, wykorzystywać bloga na
pisanie krótkich form, łapania przelotnych, acz zwielokrotnionych, myśli –
idealny. Nie poszłam tam, wierzcie lub nie, szukać znajomych a tym bardziej
Informować Przyjaciół, bo żadnych tam wstępnie nie miałam, poza rzeczoną
kuzynką. Jak się później okazało – poznałam jej znajomych z zupełnie innego
źródła niż przewidywany – związała się z chłopakiem z Blipa i choć dziwnie się
to opowiada przy rodzinnych obiadkach, to jej chłopaka bardziej kojarzę z
Internetu, niż z rodziny. Dziwne, wiem, mi też jest z tym dziwnie.
Przez dłuższy czas zatem nie miałam pojęcia o jego
początkach, opcje IRCowe a także nawiązania do nich do dzisiaj są mi obce, więc
nic dziwnego, gdy nie łapałam – i nie łapię – hermetycznych żartów do tego
okresu się odwołujących, a dla bezpieczeństwa w ogóle zamilkam, gdy ten temat
wypłynie. Wiem, że było – nie wiem, co było. I gdyby Blip po kasacji chciał się
przenieść na kanał IRCowy, to albo na mnie nie liczcie, albo znajdźcie mi
dobrego nauczyciela. Nie wiem, nie znam się, wcześniej miałam bloga, gadu i
niesłynne konta na Epulsie czy Gronie. To ostatnie tylko dla kontaktu z klasą,
by obgadać sprawdziany czy nauczycieli.
Tzw. Górę też poznałam od innej strony, tj. najpierw ich
znajomych – June np. – by po obgadaniu relacji dowiedzieć się o jej relacjach z jednym z Ojców Blipa. Także no,
jak mówię. Zielona byłam, a pewnie i wciąż trochę jestem, jak stół do ping
ponga. Taki ze mnie geek, jak z koziej, prawda…
Rozwój mojego Blipa towarzyskiego nastąpił… na Facebooku,
gdy ludzie masowo grali w MafiaWars, jak i ja grałam. Najpierw, już nawet nie
pamiętam, kto był zapalnikiem, może Felinity?, dodawaliśmy się do znajomych, by
zwiększyć drużynę – potem do obserwowanych na Blipie. I jedni zostali, drudzy
odpadli, bo o ile ich bronie i zapasy energii były przydatne, o tyle to, co
mieli do powiedzenia – mniej. I to działało w obie strony, żalu nie mam wcale,
sama się kiedyś dopraszałam o odobserwowanie, jeśli miało wynikać tylko z tej
growej relacji. Po co komuś nudzić, nie?
Pierwszym, oficjalnym znajomym blipowym, którego pamiętam,
był niejaki Rkdeey, którego poznałam – i co przypominamy sobie co i rusz to –
dzięki piosence Sober Toola. To dzięki
niemu później – bezpośrednio, czy przez osoby, które poznałam przez niego –
odkryłam cały ciąg osób podobnie dopasowanych muzycznie. Nie ukrywam, iż jest
to dla mnie istotny faktor – romantycznie czy też wcale nie, a czysto fanatycznie
– wychodzę bowiem z założenia, że jeśli gusta uszy mają podobne, to i dalej
dogadamy się całkiem nieźle. I tu się to sprawdziło – z czasem od wymiany tubek
poprzechodziłam z ludźmi na wymiany namiarów a czasem spotkań.
Tu, chyba po raz pierwszy i wreszcie dosłowny, a nie
opłotkami i enigmatycznie, powinnam poruszyć temat Widokzwenus. Nikt tego na
głos nie mówi, ale pewnie wielu czekało, aż zabiorę głos i wbrew pozorom, wcale
nie zamierzam zabierać tego głosu negatywnie, nie. Podobnie jak wielu, im
bliżej było końca Blipa, tym bardziej sobie w głowie sumowałam, co, gdzie, jak
i dlaczego przez te pięć lat jednak. Szczerze powiedziawszy, wspominam ją
ciepło, tyle, że do czasu. Nie mam, pewnie typowego, mechanizmu wypierania się
dobrych wspomnień tylko dlatego, że się potem skomplikowało i wcale nie
nadpisuję negatywnym pozytywnego. Samą mnie to zaskakuje, ale nie. Nie ma we
mnie oczekiwanego hejtu, ani trochę. Stwierdzam z perspektywy, że miałyśmy się,
jako tandem, świetnie, jestem wdzięczna za te kilka lat, tysiące spotkań,
rozmów, wypraw, koncertów. Tyle, że się skończyły a to, co następowało później
było jedynie dowodem na słuszność niewchodzenia do tej samej rzeki. I że raz
rozbieżne drogi nie powinny próbować spotykać się na nowo w jednym punkcie. Przynajmniej
nie w tym przypadku. Tyle.
Czy widzę z nią możliwość kontaktu dzisiaj? Nie. Czy mam
zamiar ją oczerniać i mówić, że wszystko było źle? Nie. Było, minęło, kropka.
I tu, ponieważ była to moja pierwsza, bardziej
zaawansowana relacja z Blipa, powinnam wkroczyć na teren, którego nie tyka
nikt, kto pisał do tej pory o serwisie, malując go w samych tęczowych barwach. Tzw.
słynne dramy blipowe.
Zapewne dla wielu pobieżnych użytkowników był to temat
nieobecny, może z czasem męczący, ale z daleka. Ja miałam szczęście, bądź i
nie, wniknięcia w kilka osobiście i na dobrą sprawę, zwaliłabym to na karb
swojego stylu bycia. Tego, że w tzw. realu jestem niemalże nieobecna, dlatego
prawdziwe relacje, może przez ten brak wstydu, skrępowania i całych ton
osobistych, powstałych przez życie własne, traum, poznawanie ludzi tą drogą
jest dla mnie bardziej prawdziwe, niż spotykanie ich od razu face to face. A myślcie
sobie o tym, co chcecie. Tak jest i już.
I jak pewnie dla większości kończyły się te dramy wraz z
wyłączeniem strony, tak mnie dotykały, bo z czasem poznawałam ludzi osobiście,
wchodziłam z nimi w jak najszczersze relacje, dlatego czyjaś działalność,
szkodliwa, pewnie dla durnej, znudzonej zabawy, doprowadzała do jakże
prawdziwych, bolesnych konsekwencji. Nie wiem, czy żałuję, może tak? Może chciałabym
być nieobecnym geekiem, który nikogo nie poznał? Choć chyba, koniec końców,
nie.
Kolejnym, interesującym w mojej obecności, przystankiem
był nieformalny ruch tagowy TTDKN. Dla jednych banda trolli, dla innych całkiem
ciekawa formacja ideologiczna. Ponieważ liczył sobie sporą, do tej pory mi tak naprawdę
jednoznacznie nieznaną, liczbę członków, wiadomym było, że nie zgadzałam się z
każdym – paru rzeczywiście zdradzało objawy czystego trollingu z nudów,
dopieprzania komukolwiek za cokolwiek, co nie było fajne na dłuższą metę, więc
się nie bratałam. Wielu jednak zdawało się mieć głowę na karku, głosiło
odważne, ale słuszne teorie, wdawało się w ciekawe dyskusje a nie puste jatki i
stąd mój związek z nimi. Wciąż z niektórymi się nie zgadzam, często po cichu,
bo po co jątrzyć, ale i niektóre sprzeczki odbywały się publicznie, niemniej
dało się wyczuć, że im o coś chodzi. W moim przypadku im wyszło. Skalibrowałam swoje
spojrzenie na różne sprawy, niewątpliwie na część stałam się bardziej otwarta,
gdyż do tej pory znałam je pobieżnie i nie na tyle, by mieć o nich jednoznaczne
zdanie, dlatego jestem wdzięczna. Za to, co ma miejsce teraz, czyli że, chyba,
z częścią się szczerze zakolegowałam – tym bardziej. Z pewnością to ciekawsze,
niż pitolenie o słynnej bułce.
Choć! Także i bułki potrafią, jak się okazało, być
istotnym elementem. Tu winnam wspomnieć Iskannę, która czaruje swoją kuchnią. Wchodzimy
na pole pasjonatów. Do tej pory wyłącznie muzyczni, z czasem odkrywałam ludzi,
którzy chętnie i z całym sercem oddają się gotowaniu, fotografowaniu, tworzeniu
biżuterii czy urokliwych pocztówek. Świetna sprawa, ogląda się efekty ich prac
z nieskrywaną przyjemnością i trzymam kciuki, by dziś, gdy już nie mają stałego
źródła do chwalenia się, nie umarły w nich te pasje. Jak już jakieś znajdą – na
pewno docenię.
Znajomych tam miałam wielu, większość wpisała mi się w
kokpit ciepło, pozytywnie, sama radość biła z tych znajomości, choćby były
pobieżne, ale przyjaźni, z ręką na sercu naliczyć mogę całą jedną, ale za to
taką, że rękę, nogę, nerkę – dude, wątroby Ci nie dam, bo z niej pożytku nie
ma, tylko dlatego, joł – oddam bez wahania. O ile ludzie się dzielą z grubsza
na takich, co z nimi beczki soli się je albo ową solą można dostać po oczach,
to tu zjadłam, przyznam, kilka, ale gotowa jestem zjeść kilka kolejnych, jakby
trzeba było. Bo wiem, że warto i tak właśnie wygląda życie i relacje z ludźmi –
się je, połyka, jest się o coś mądrzejszym i idzie się dalej. Sporo mi ta
przyjaźń dała także w kwestii rozwoju, dlatego miałabym ją porzucać? Nigdy. A przynajmniej
nie pierwsza.
Ach, i na koniec – samo najciekawsze. Pieniążki! Interesy.
Nie ma co się bawić w opłotki, tajemnice Poliszynela, bo ja się z tym nie kryję
ani z wdzięcznością za. Więc Blip stał się dla mnie źródłem również
zarobkowania, a raczej – dzięki poznanym tam osobom zaczęłam zarabiać. Nie naciągać,
nie się sprzedawać – co, z tego co wiem, również było praktykowane – tylko zyskiwałam
pracę z tego źródła. Zarówno dzięki Widok, jak i – od dawna nieobecnego na
Blipie, ale stamtąd poznanego – Blindlibrariana. Za obie możliwości jestem jak
najbardziej wdzięczna i mimo wszelakich animozji towarzyskich, nie jestem
wdzięczna mniej. Nie były to znajomości – jak widać na przełomie lat –
interesowne, dlatego nie zawahałam się zaniechać kontynuowania jednej z nich,
mimo profitu, bo gdyby tak było, to trzymałabym ją, jakże hipokrytycznie, do
dzisiaj celem zwiększenia potencjalnych zysków. Oddzielałam to twardo i
przynajmniej z mojej strony nie chciałam sprawiać wrażenia po znajomości, z przymrużeniem oka, nigdy. Wyszło przy okazji, dla
mnie wielkim fartem, tak to postrzegam.
Łezka mi się w oku nie kręci, gdyż z czasem Blip mi coraz
bardziej obojętniał, już nie potrzebowałam go jako mikrobloga, raczej czatu ze
znajomymi, z którymi do tej pory, mimo Wiadomego Końca, mam kontakt, więc
uznaję go za przystanek, źródło, ale na pewno nie całość. Dlatego nie płaczę. Mam
25 lat, te 5 przypadło na okres mojego, hm, dojrzewania. Także do tego, by
stwierdzić, że etap opowiadania co teraz robię mi minął. Więc nie płaczę, że
nie mam gdzie.
te organy to sobie zostaw. nigdy nie wiadomo kiedy mogą się przydać! ;) blip to była ciekawa przygoda
OdpowiedzUsuń