Dzień dobry, jestem z Kobry.
Kto wie, skąd to cytat, to gratuluję, jeśli oglądał, to zazdroszczę, bo ja już się nie załapałam na świadome oglądanie, a obawiam się, że teraz już za późno i popsuta, tudzież mniej dramatycznie - zmieniona przez rozwój telewizji i kierunki, w jakich się udała, mogłabym w pełni nie docenić. Tak jak nie doceniam Psychozy czy muzyki PJ Harvey. I nie chodzi mi o to, że są złe, tylko... no dokładnie, nie umiem docenić, zwalmy winę na mnie, jako i ja zwalam. Szkoda, ale nie przeskoczę.
Kto nie wie, skąd to cytat, to odsyłam tutaj. Będzie miał zapewne podobnie blade pojęcie, co i ja teraz, ale uczciwiej będzie, bo zaczniemy w tym samym punkcie.
Ja cytat znam dzięki mojemu wielce intelektualnemu domowi, który do dziś przemyca w dialogach pewne odwołania kulturalne. Taka z nas elita, choć nie wyglądamy.
Przedstawianie siebie, typowe dla początków, mija się tu kompletnie z celem, bo zapewne już coś o mnie wiecie, a przedstawianie się znajomym jest nazbyt pyszne, nawet jak na moje standardy. Ale początek zaiste się przyda, bo ja bym tu chciała coś zacząć.
Kiedyś mój blog, pod tym czy innym adresem, miał charakter nieco hm, publicystyczny? Pewnie za szumnie to określam, więc to sobie weźmy w wielki cudzysłów, umownie tak to przyjmijmy, żebym mogła oddzielić pewien typ notek od innych, tych osobistych czy filmowych bądź muzycznych. Pisywałam czasem a to o krzyżu, a to o zwyczajach wielkanocnych, a to o polityce - choć z rzadka - a to o zjawiskach społecznych czy internetowych. Najczęściej, a niemal wyłącznie, z własnego punktu widzenia, nie brałam się za bary z researchem, bo i nie pretendowałam - jak i nadal nie pretenduję - do roli kogokolwiek, kto może wygłaszać cokolwiek ogólniejszego niż własne zdanie. Normalnie nie czułabym potrzeby tego aż tak podkreślać, że moje, bo dla mnie sam fakt, że blog jest mój, przeze mnie tworzony, że moje wypowiedzi poprzedzone są nickiem czy, tak jak tu, nim zakończone, jest synonimem wielkiego Wg Mnie. Ale że spotkałam się też z zarzutami, że mówię nazbyt pewnie, że rzucam zdaniami twierdzącymi, zamiast podeprzeć się jakimś chyba, albo, co gorsza, ktoś kwitował zdaniem ale bzdura, to wolę wyjaśnić - to było i jest i będzie moje zdanie i ktokolwiek by nie był, ma święte prawo się z nim nie zgadzać, aczkolwiek milej by mi było, a kto wie? Może i bardziej by mnie rozwinęło, gdyby mi wyjaśniano, czemu bzdura. Ale teraz to już po ptakach, teraz się już zniesmaczyłam.
Dlatego przestałam pisać. Nie wygłaszać swoje zdanie, bo nim się dzieliłam szczodrze, ale nie na arenie, tylko w podgrupach. Które a) chciały je poznać, b) umiały uargumentować przeciwne stanowisko. Nierzadko zmieniając moje, czasem utwierdzając mnie w tymże, znalazłam sobie furtkę. Kosztem bloga. I mi się zrobiło żal.
Zdanie mam nadal, opinie sobie kolejne wyrabiam, mam się świetnie, dziękuję za troskę, brak notek nie oznacza braku procesów, bez obaw. Tylko już nie w ramach reality show zachodzących. Ale bakcyl został, coś tam jednak się tlić musiało, że zatęskniłam. I tak powstają właśnie Oh, for the love of god. To zdanie, którym najczęściej zaczynam sobie w głowie wygłaszanie zdania na temat, który podglądam. Najczęściej bowiem sobie czytam z kącika i niespecjalnie się angażuję. Jednak czasem mnie trafi. Oh, for the love of god, muszę coś z tym zrobić, coś powiedzieć.
I to już nie jest ta pycha, bo kto nigdy nie uznał nikogo za głąba w Sieci, telewizji czy gazecie, niech pierwszy rzuci myszką.
Przyjmijmy, że cykl przybierze formę felietonów, bo z nią sympatyzuję a i chyba jej by szło nieźle ze mną. Nie potrafię bowiem, zwłaszcza ostatnio, to chyba jest choroba Internetu, z tego co czytałam, skupić się na jednym temacie od deski do deski, bez dygresji i odniesień. A to wyłączam film nagle, co niegdyś było nie do pomyślenia, żeby coś sprawdzić, co przyszło mi w tej sekundzie do głowy - o zgrozo, nierzadko totalnie niezwiązanego z filmem - a to nie potrafię już słuchać w tle - kiedyś patrzyłam wielkimi oczami na tych, co piszą, że ich hobby jest słuchanie muzyki, bo to jakbym napisała, że moim hobby jest oddychanie. Muzyka była wszędzie, teraz ubolewam szczerze, ale muszę się na niej skupiać cała. Dlatego sobie urządzam wieczory z muzyką samą, a gdy nie daj boże ktoś się nagle trafi, kto chce porozmawiać, to muszę tę muzykę wyłączyć. - jedynie książki pozostały bezstratne, bo faktycznie, je zawsze czytuję cała.
Kiedyś, gdy chciałam zostać tą felietonistką, to tytuł miał być inny - Felietony Filuterne bądź Filuterne Felietony, bo fajnie brzmi. No, ale wyszło jak wyszło, jestem teraz bardziej zirytowana światem, niż skłonna do zabaw językiem i zostaje Oh, for the love of god.
Jak mówię, nadaję temu niniejszym formę cyklu, kompletnie nieokreślonego czasowo, nie będzie regularności, możecie co najwyżej podejrzewać, że jak jest na świecie dym, to coś tu skrobnę od siebie.
I to co? To chyba tyle. Idę otwierać kolejny Utwórz nowy post, bo już się tli z dzienników i walli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz