a przynajmniej nie w najbliższym i nieco odleglejszym czasie.
To nie będzie smutne story o braku potencjalnego tatusia i widoków nań, nie, nie. To będzie story o tym, jak to nie mam głowy do poszukiwań tegoż.
Nie będę miała otóż, w najbliższym czasie, dzieci, bo już jedno mam. Zawsze chciałam mieć, to mam.
Najpierw przyświecała mi idea odbicia. Pominę zgrabnie etap, kiedy chciałam mieć, bo wszystkie małe dziewczynki chcą, gdyż owszem, miałam lalkę, Gordona, łysego jak kolano, naznaczonego silnie skazą PRLu paskudnego dzidziusia, którego piastowałam zapamiętale. Skaza PRLu zawierała się nie tylko w jego pokracznej anatomii - wielki był, jak nie wiem i do tego się psychodelicznie uśmiechał. Gdyby miał włosy, to byłaby Chucky. A że nie miał, to był Dzidziusiem Wielkim.
Pokrótce - miało mieć inaczej, zupełnie inaczej niż ja. Miało, bo nie płeć była ważna, tylko to, by nie wyrosło na moje podobieństwo poprzez powtórzony model wychowawczy. Który nigdy nie grał pierwszych skrzypiec, dlatego miałam mu się oddać w pełni. Nie nadopiekuńczo, bo w tym szaleństwie mogłabym powiedzieć, że jak już mnie próbowano wychowywać, to robiono to właśnie z dużą dozą nadopiekuńczości. Tak jakby chciało się w drobnych sprawach wynagrodzić mi szkody wynikające z tych większych. Nie dość, że nieskutecznie to jeszcze pogłębiało to wrażenie kalectwa - rówieśnicy za oknem po drzewach, ja wyłącznie przy trzepaku, który nijak mnie nie satysfakcjonował, a gdy próbowałam się oddalić, to wszystko było stawiane na nogi, by mnie szukać. W efekcie do dziś najmilej wspominam nie to, gdy graliśmy na ławce we Flirt Towarzyski, tylko gdy korzystając z porannej nieuwagi mamy - dziś nazwałabym to zwyczajnym odsypianiem wyczerpującej, na własne życzenie i z własnego powodu, nocy - omal nie wyleciałam z okna. Zabawne. Jak jej o tym opowiedziałam, to podobno włosy dęba stanęły. A wystarczyło tylko się mną poopiekować.
Moje dziecko miało nie wylatywać z okien - miało iść, jak człowiek, do przedszkola i to nie z wygody własnej, tylko dla zagwarantowania mu kontaktu z rówieśnikami, dania szansy nawiązania więzi. Ja podobno tam nie poszłam, gdyż wymagałam podwójnej opieki i troski. Jakże absurdalnie się tego słucha.
Później miało pomóc mi coś udowodnić, być swoistym egzaminem. Wtedy znasz swoją wartość, gdy widzisz efekty swojej pracy. Produktem na swój sposób. Nie wiesz, jakim jesteś człowiekiem, dopóki nie widzisz tego, którego stworzyłeś. To, jak sobie radzi, jest efektem tego, czego je nauczyłeś. Może być pierdołą i niedołęgą, bo nie nauczyłeś go się bronić i może być agresywne i okrutne, bo nie wpoiłeś mu wrażliwości. Może być tępe, bo nie odrabiałeś z nim lekcji a może być odludkiem, bo skupiłeś się na realizowaniu przez jego filtr własnych ambicji. Możesz być z niego dumny lub gryźć knykcie widząc, że poniosłeś porażkę.
To tylko wygląda źle, że te powody są wykalkulowane. Podczas, gdy lepiej, żeby były niż żeby mieć w głowie cudowną ideę dania życia, z którym potem nie wie się, co zrobić. Lepsze dziecko z pomysłem, niż z Życiem na śmietniku.
Ale to wszystko musi poczekać, to wszystko nie teraz, nie muszę już tak kurczliwie trzymać się wizji potomstwa. Bo jedno już mam.
Takie wyrośnięte, koło sześćdziesiątki. Z umysłem ośmiolatka. Wygląda jak ofiara progerii. Z jednoczesnym objawem zespołu Lejeun'a, tj. kocim krzykiem. Wstępnie wszyscy braliśmy to za żart, wygłup hermetyczny, ale z czasem wezbrało na częstotliwości i ilości miejsc występowania. Infantylne mówienie przypominające miauczenie, doprowadzające mnie już do cichej furii. Koniecznie cichej, bo jak, nie daj bóg, głośnej, to sobie zapewniam godzinne uspokajanie. Bo przecież nakrzyczałam na dziecko. Co z tego, że duże. Nie takie znowu duże, jej zawdzięczam skromne gabaryty.
Już nie wiadomo, czy mówić nie rusz, nie dotykaj i mieć pewność, że ruszy czy nie mówić a potem natrafiać na oznaki tego, że ruszała. I to już wyszło poza ramy mojego egoizmu, że nie lubię, gdy rusza się moje rzeczy. Bo nienawidzę, ale to niegroźne. Gorzej zaczyna się robić, gdy na przykład wracam do domu i widzę ślady zakupów. Zawsze patrzę, po takim czasie mam wkodowane, by sprawdzać zmiany stanu i na tej podstawie dochodzić do tego, co było robione, bo sama mi nie powie, gdyż nie pamięta. Ślady zakupów świadczą o wychodzeniu. Problem w tym, że nie miała klucza. Wymyśla więc na poczekaniu, może nawet niechcący, ot - umysł jej z braku informacji nadpisuje, czytałam, że tak może być - że prosiła sąsiada, by popilnował mieszkania. Problem polega na tym, że sąsiad jest mi znany i to wcale nie jako usłużny człowiek, skłonny do sterczenia. Jakiś mruk, co nigdy nie odpowiedział dzień dobry. To przestałam mówić, łaski bez. Czyli, że zostawia mieszkanie otwarte. Jest taki szkopuł, że klamka nie chwyta i jak się nie zamknie na zasuwę, to sobie tak te drzwi majdają. Wieje wiatr to na oścież lecą.
A przecież jej nie zatrzasnę, bo jak by był pożar - z nią być może, nie? Wyrabianie jej klucza będzie z kolei przyzwoleniem na takie wyjścia. I to nie tylko do sklepu.
Ostatnio udała się do lasu. Myślałam, że mnie szlag na miejscu trafi. To była niedziela, więc spałam dłużej. Wstaję - nie ma. Pytam T. gdzie jest - na spacerze. Ze starą znajomą, z którą sobie radośnie piła za złej ery, a która mając pod nosem córkę narkomankę i to taką hardkorową, podziurawioną jak konewka, nie zorientowała się w sprawie. Och, znalazła sobie kawalera. Często u niej bywa i się zamykają w pokoju, może coś z tego będzie. Kawaler był jej dilerem. A potem alfonsem na dworcu.
I teraz - zmb z nią wyszła, tak? Na spacer, miały iść na grzyby, jak kiedyś - puszcza, kurwa, kampinoska, ale nie pójdą, mówiłem, że absolutnie. Wróciła dwie godziny później, z siatką grzybów. Zakładając całkiem naturalny scenariusz, że nikt znajomym ot tak nie opowiada o przypadłościach, to koleżanka nic nie wie o tym, że zmb zaniemogła. A jak wie, to nie zdaje sobie sprawy ze skali. Nadal myśli, że jej córka to tylko ziółko na imprezach i jak ona pięknie schudła, jak modelka. Ciekawe w co wierzy, gdy córka poszła siedzieć za włamania.
Nie chcę wiedzieć, co by było, gdyby zostawiła moją matkę w lesie, bez telefonu, niczego, o tak o.Po prostu nie chcę. I wtedy, przyznam, się wkurzyłam, jak rasowa matka - albo i ojciec - wzięłam na kuchenny dywanik i zakazałam repety. Wyjaśniając oczywiście czemu, ale niespecjalnie siląc się na potulny ton. Możliwe, że tym samym wyładowałam dwugodzinny stres. Ale skoro już nie mam co liczyć na rozsądek T., to niech chociaż u źródła kiełkuje.
A dziś w nocy jeszcze te drzwi niezamknięte. Te same, co od byle podmuchu..
I pomyśleć, że naiwnie zakładałam, iż jedyną niedogodnością będzie godzina świstaka. I może znużenie zachowaniami z półki ocd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz