Gdybym wykazywała w temacie choćby krztynę talentu, tak jak nie wykazuję i nie jest to czcza kokieteria, serio, nie wykazuję – w Niemczech, na zajęciach ze sztuki niejaki Øle, kawał mendy, ale to może kiedy indziej, widząc moje próby malarskie zasugerował nieśmiało rzeźbę, a tak naprawdę to może lepiej, gdybym pisała referaty – to z chęcią bym malowała. Lub choćby rysowała. W każdym razie przedstawiała swoje punkty widzenia za pomocą metafor i alegorii. Bo ja naprawdę lubię siebie widzieć na drodze – nie mówiłam, że byłyby to wyszukane i/lub innowacyjne metafory i alegorie, tak? – i z tej perspektywy dopiero wysnuwać wnioski, szukać kierunków. To pewnie dlatego mam słabość do klipów ♫Bittersweet Symphony, ♫Thank U czy, wstydliwe wyznania, prawda, ♫A Thousand Miles. Choć właściwie nie takie one znowu wstydliwe – ciekawostką jest bowiem, że same piosenki mi nie robią przesadnie – tak, nawet jeśli chodzi o the Verve to wolę chociażby ♫Sonnet, nie wspominając o ♫The Drugs Don’t Work - dopiero przy akompaniamencie teledysku zaczynają działać. I pewnie dlatego moimi ulubionymi momentami w ciągu dnia są te, gdy idę ulicą ze słuchawkami w uszach, głową podniesioną, całkowicie wbrew pobranym naukom - nie słuchaj tak głośno, bo będzie jechała karetka/policja/straż i nie usłyszysz. Właściwie to zawsze się zastanawiam, co się wtedy dzieje, gdy karetka, jadąca do nagłego wypadku, sama kogoś potrąca. – miasto mnie mija, a ja nic. Łaskawie się zatrzymam na światłach, jeśli akurat się nie spieszę. Ostatnio się szczęśliwie nie spieszę – wychodzę jak głupia za wcześnie. A jeśli nie idę na żywo, to idę w głowie. Tą swoją drogą.
Wiele już na niej miałam przystanków, kiedy to nie wiedziałam, co dalej i trwało to raz krócej – noc, dwie – raz dłużej – rok temu, pamiętam. Nałożyłam na miesiąc kołdrę na głowę i szukałam kierunku, roztrząsając dotychczasowe przygody. Bo to trasa z przygodami, oj tak. Jak ktoś tak życie i bodźce chłonie, jak gąbka, to mu to życie tętni non stop. Radośnie czy nie, tętni. A ludzie, jak ci z klipów, dochodzą na fragment trasy, wykonują ten gest, jak z filmów akcji, gdy ktoś podbija do bohatera na ulicy, szepcze złowieszczo don’t stop, keep walking i po jakimś czasie odbija w bok. A ja idę dalej, już sama. I znajduję się w uliczce, do której wcale się nie wybierałam, ot, zagadałam się, zasłuchałam, zagalopowałam i dotarłam, ale jest obca, nie moja, znana tylko tym, którzy mnie w nią wprowadzili. Czasem są to tak absurdalne rejony, że dostrzegam ich nietakość jeszcze zanim mnie w niej zostawią i wtedy muszę się zatrzymać. I przekonać się po raz kolejny, że jednak się nie zmuszę, nie skłonię, nie nauczę i nie przekonam, że mogłabym się tam odnaleźć. I wracam, sama, na swoją prostą, szukać własnych tras i rozwiązań.
Jeśli się potknę, to prędzej czy później wstaję, otrzepuję kolana i idę. To bardzo miłe, gdy słyszę, iż nie każdy by tak umiał, ale to nieprawda. Jakby musiał, to by umiał. To się tylko tak wydaje, że możliwość odpuszczenia sobie naprawdę istnieje. Jeśli się ma świadomość, że nikt inny nie podoła, nikt nie zechce nawet się podjąć, gdy wiadomo na pewno, że nie ma innego wyjścia, to się wstaje, wzdycha i idzie. Czasem pchając jakiś wózek przed sobą, niekiedy niosąc na plecach jakiś tobół, się idzie. Bo kto, jak nie ja? I co to by było, gdyby to wszystko tak naprawdę się rozpadło? Wszystko. Na raz. I tak już teraz to są jakieś smętne resztki.
Rodzina? Dobry boże, jakiego ja miałam nosa, by w ciebie nie wierzyć, bo zawód byś mi sprawił, gościu, niemały. Okej, że z siostrą relacje mam silnie chłodne i siedzi w tym Poznaniu, widziałam się z nią nie pamiętam kiedy – styczeń? koncert Godspeed You? – zmarła jej teściowa, a mimo to nie poczułyśmy się w potrzebie, nawet obowiązku choćby, skontaktowania się z sobą, mimo, że pod jej okiem rośnie mój najmilszy NDŚ, to przebolałam. To, że z brata się zrobiła ruina, to przeboleję jutro, jak tylko zabierzemy Mamę spod jego niebacznego oka, bo się realnie przestraszyliśmy, że lada dzień może się to oko na pięść zamienić, a już pomijając względy cywilizowane – syn matkę? – to ona jest w stanie takim, że wystarczy o wiele mniej niż rękoczyny, by ją doprowadzić na skraj czegokolwiek niedobrego. Także koniec świąt, dzieciaki, zabieramy babcię natychmiast, możecie wpadać, proszę bardzo, nawet się przemęczę z dziewczynkami w jednym łóżku, byleby odizolować Mamę od brata. Mojego. I to było i jest przejebane, więc nic nowego.
Ale że rozpada się właśnie jedyna przystań, jedyny zalążek prawdziwej rodziny, tj. siostry mojego ojca z przyległościami, to jednak powitałam z niemałym rozżaleniem, obrzydzeniem – wziąwszy pod uwagę przyczynę – i zrezygnowaniem. Jak pisałam nie raz – podczas wszelakich świąt tak naprawdę czułam je wtedy, gdy jechaliśmy do tej części rodziny. Oni się ostali, gdy już wszystko inne mnie pozawodziło, to oni byli, wraz ze swoimi – co z tego, że często śmiesznymi – tradycjami, z ciepłem, troską, prezentami, które przedstawiały przede wszystkim wartość emocjonalną. Że ktoś pamiętał. A teraz co? Nawet jeśli będą podejmowane jakiekolwiek próby zachowania tego, to na pół. Z kłującym, jak pinezka na poduszce, uczuciem, że kogoś tam brakuje i nie z przyczyn naturalnych, tylko dlatego, że powydarzało się to i to. I szukanie winnych. I już nie będziemy śpiewać kolęd, tylko się oskarżać. Już nie będzie spotkań przy stole tylko na salach sądowych. Jeśli w ogóle. Pojechałam tam w weekend, bo jestem pomiędzy, bo nie z ojcem się biją, więc nie mam powodu stawać po stronie. Nie jest to wygodne, zapewniam. Przekabacanie, przekupstwo, oszczerstwa, kładzenie w głowę kalumnii… To nie jest rodzina. Ja wiem, są dzieci z domów dziecka, co to nie mają rodzin, są tacy, którzy od początku mieli je złe, więc nie powinnam tak mówić, powinnam się cieszyć z szansy, ale to jest jak z czekoladą – mniej ci żal, że nie spróbowałeś niż kiedy ci ją zabrano.
Dom. Poranna kawa na schodach. Ogród. Hamak. Trawa. Słońce. Wiatr. Latawiec. To wszystko było piękne, dobre, ciepłe, kojące, relaksujące – dopóki nie pojawili się ludzie. Nawet ulubiony kuzyn stracił rozum chyba i drugi raz się rozwodzi, trzeci raz się z kimś wiąże, nie rozwodząc się uprzednio, tylko w trakcie. Okej, ja rozumiem, taki numer przejdzie raz. Zagubiony, rozczarowany, pitu-pitu, da się jakoś usprawiedliwić, że się wdał w romans. Zresztą, niedługo potem się rozwiódł i ożenił z niegdysiejszą kochanką, więc tym chętniej udzielono mu rozgrzeszenia, ale znowu to samo? Tak samo przeprowadzone? Przestaje mi się to podobać. Znowu. Znowu ktoś nawala. Damn.
Rodzice. Zaczynają stanowić największe wyzwanie, bo codzienne. Zaczynam rozumieć, po co jest to całe usamodzielnianie się. Nie tylko po to, by zacząć nowe życie i borykać się z nim na własną rękę. Nie chodzi tylko o to, żeby ktoś nie uprał, nie ugotował czy nie opłacił. Także po to, by mniej boleśnie odczuć nieubłagany proces starzenia się tychże rodziców. Do niepamiętającej niczego z teraźniejszości Mamy dochodzi mi ojciec, który zapomina podstawowych miejsc, dat, faktów… i kto zostaje? I choćbym się wściekała najbardziej jak umiem, to przecież na koniec i tak to zrobię, podpowiem, załatwię, przypomnę. Żeby to jakoś, bardzo naciąganie i bardzo jako tako, szło. A jak nie szło, to żeby istniało.
Przyjaciele… och, temat rzeka. To są ci, co rozumieją, tak? I akceptują i biorą takimi, jakich dostają i nic nie próbują zmienić, chyba, że ratować w naprawdę podbramkowych sytuacjach. I wspierają? I pamiętają? I starają się utrzymać równowagę, nie dlatego, że tak należy, tylko, że chcą być oddani? I nie manipulują tobą sprytnie tak, by stworzyć cię na swoje podobieństwo, by było im raźniej? Dotrzymują ci kroku, nie próbując zaprowadzić w swój ślepy zaułek? Hm. Aha.
To nie ich wina właściwie. To ja najwyraźniej jeszcze nie znalazłam nikogo, kto by tak naprawdę chciał i umiał tak iść. Kto potrafiłby po prostu być i nigdy nie starać się czegoś zmienić. Kto znalazłby miejsce dla siebie, swoje sprawy, swoich bliskich i ciebie. Zawsze musi być jakaś rozgrywka, wszystko wreszcie trzeba będzie sobie wywalczyć. Albo stracić, bo się brzydziło walką.
nakręcane ręce obejmują mnie, nakręcane nogi obejmują mnie, nakręcane usta obejmują mnie
I to nie jest wielki dramat. Trzeba wstać, otrzepać się i iść dalej. Stawić czoła faktom, że oto nadszedł czas pojedynków bez wsparcia i iść. Bo co innego zostało?
Tylko którędy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz