idea była prosta: dziewczynka nie chodziła do przedszkola, więc żeby jej oszczędzić atrakcji związanych ze szkołami rejonowymi, to się pośle do społecznej. zwłaszcza, że dziewczynka chorowała to uniknie okrucieństwa typowego dla maluchów.
w pierwszej klasie był Bartek. w mojej pamięci zajmuje przegródkę szczególną gdyż przez pierwsze pół roku się nade mną znęcał. szczególnie utkwił mi motyw walenia mnie po głowie pełną, półlitrową butelką napoju quasi-Fantowego, Orango. po owych sześciu miesiącach zdecydowałam się komuś o tym powiedzieć spoza szkoły, bo nauczyciele byli bezradni. tym się zresztą charakteryzuje ciało pedagogiczne w tzw. nauczaniu początkowym - bardzo ładnie, wręcz perfekcyjnie okrągłe słoneczka rysują zamiast ocen ale jak pojawia się problem to swoim kojącym głosem mówią, że oni rozumieją ale i dziecko siedmioletnie powinno postarać się ich zrozumieć, że oni sobie nie dają z nim rady. dokładnie to uderzali w ton NAWET my sobie nie dajemy z nim rady, to może Tobie się uda.
udało. po prostu poszłam do ojca, opowiedziałam pokrótce jak sprawa wygląda, T. przyszedł pewnego dnia i, niczym wizytator czy inny psycholog szkolny, wzywał kolejno moich oprawców na stronę. nie wiem co im powiedział, dowiedziałam się tylko, że palcem ich nie tknął ale to co mówił musiało być niezłe bo chłopcy wracali z dywanika bladzi jak ściana i już mnie nikt nie tykał. to, że przestali ze mną w ogóle rozmawiać to efekt uboczny. jeszcze sobie na podstawie nieporozumienia - które niespecjalnie się rwałam wyjaśniać - ubzdurali, że T. handluje bronią.
handlował w istocie. bronią. plemnikobójczą, czyli prezerwatywami. miałam siedem lat i mi było głupio precyzować więc kiedy doszło do a czym się zajmują Wasi rodzice to enigmatycznie powiedziałam, że T. jest handlowcem. prośbę o doprecyzowanie zbyłam milczeniem i sobie chłopcy dopisali ciąg dalszy. same korzyści - było to po pierwsze zabawne a po drugie zapewniało mi nietykalność.
z Bartkiem w ogóle było coś nie halo i to bardzo. gdy już wyszło na jaw, że wali koleżanki po głowie butelkami, rozgorzała dyskusja na jakiejś wywiadówce i koniec końców poznaliśmy losy Bartka od kuchni. rodzice się nim niespecjalnie zajmowali a powinni, bo chłopiec zdradzał objawy schizofrenii. i to nie takiej na gębę tylko gdy się okazało, że mały Bartek godzinami zabija postaci z gier, buduje osiedla w Simsach tylko po to, by mieszkańców finezyjnie wykańczać, podczas leżakowania w przedszkolu nakłada dzieciom poduszki na głowę to zażądano by Bartka zabrać do psychologa. ale i na diagnozie się skończyło. wyszło też, że Bartek w wieku lat chyba sześciu chciał skądśtam skakać. celem dokonania żywota.
gdy w drugiej klasie zorganizowałam urodziny w Burger Kingu to wiązało się to datami z wizytą Jacksona. podjarana sprawą kelnerka, głupiutka taka, zaproponowała byśmy narysowali naszego idola - a nuż, widelec Jacko wpadnie do BK, to mu się pokaże. dziewczynki narysowały Jacksono-podobnego Kena, pełnego serduszek, kwiatuszków i białych rękawiczek. chłopcy starali się uchwycić Króla w trakcie wykonywania moonwalku. Bartuś, zdolny ośmiolatek, narysował Jacko-cyborga. po czym złapał długopis w garść i zadźgał kartkę na śmierć, wznosząc przy tym Doomo-podobne okrzyki. nie, żebym coś miała do Dooma, nigdy w życiu - sama nawalałam w to równo na informatyce, podobnie jak w Heretica czy Hexen - ale jednak znać było, że z Bartusiem źle się dzieje.
był przy tym ponadprzeciętnie uzdolniony matematycznie - chodziłam z nim do klasy przez pięć lat i pamiętam, że w czwartej klasie zabierano go na lekcje matematyki do klasy ósmej, żeby rozwiązywał zadania. przez co go ósmoklasiści szczerze nienawidzili bo to wstyd i hańba przecież - gówniarz ogarnia w mig to, czego oni w cztery lata ogarnąć nie mogli.
poszedł do jakiegoś super-hiper gimnazjum. czy na terapię - źródła milczą.
w równoległej klasie było dwóch kuzynów - brunet Kuba i blondyn Piotrek. brunet był grzeczny, dobrze się uczył, miły, ładny chłopczyk. blondyn zasłynął próbą uduszenia mojego kolegi z klasy i to nie w żartach, Maciek siny i zapłakany ze starcia powrócił. jakiś czas potem wielka afera, zbiorowisko pod szkołą - Piotrek stał na dachu. nic to, że szkoła jednopiętrowa, co najwyżej rękę by sobie złamał. szło o samą ideę. umówmy się, że dziewięciolatek, który w ogóle myśli o skakaniu z jakiegokolwiek dachu, wyklinając przy tym wszystkich, którzy mieli wpływ na jego krótkie acz bogate życie, to jest serious buisiness.
do szkoły zostali wezwani rodzice. barwna parka - ona, cycata blondyna; on - harleyowiec, wyglądający jak Tommy Lee co najmniej. rozwiedzeni i to tak agresywnie, że sobie nadal skakali do oczu. mniemam, że kosztem chłopca.
ponieważ podduszanie kolegów niewątpliwie podchodzi pod zagrażanie otoczeniu, to Piotrka ze szkoły wyrzucono. albo przynajmniej zasugerowano zabranie bo inaczej wyrzucą.
przez sześć lat trafiło się takich Bartków i Piotrków z czterdziestu. albo chcieli się rzucać albo sobie coś podcinać albo zrzucać i podcinać innym.
plus cała chmara satanistów - dwóch z nich bardzo lubiłam i utrzymywaliśmy kontakt pozaszkolny, acz nigdy mnie to ich palenie kotów nie kręciło.
po skończeniu pierwszej klasy gimnazjum przestało nas być stać na opłacanie szkoły i musiałam pójść do rejonowego, co to się go tak rodzice obawiali. prawdę mówiąc - poza oglądaniem na korytarzu gości z dreadami, irokezem (co najlepsze miał go ten satanista z poprzedniej szkoły, plotkami o dilerach spod szkoły, których nikt nigdy nie widział i nie wiem, może wagarowiczami, żadnych anomalii nie stwierdziłam. a miałam szansę bo trzymałam się z, podobno, najczarniejszymi charakterami. a, i był jeden narkoman. na całą szkołę, która trzymała wszystkich ludzi w wieku gimnazjalnym, zamieszkałych w całej dzielnicy.
i to było w sumie na tyle, jeśli chodzi o jak pójdzie to społecznej to uniknie patologii i trudnych dzieciaków, nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz