23.07.2010

powiedz stary, gdzieś ty był?

oj, no bo poszło o to, że nagle, w jednej chwili dosłownie, stwierdziłam, że ja już ten cały internet znam i, po filmowemu, nie wytrzymam tu ani chwili dłużej. to już i tak sobie od pamiętnego kwietnia zmierzało po równi pochyłej, rosło jak gula w gardle, zniesmaczona byłam coraz bardziej i, posługując się niezwykle trafnym cytatem Lema, dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów.

lubuję się w organizowanych czasami, przez siebie, akcjach z tzw. pierdolnięciem i miesiąc offline idealnie się w ów pierdolnięty kanon wpisywał. no bo co tam weekend, co tam tydzień.. Miesiąc!, to brzmi dumnie. nauczona doświadczeniem sprzed roku, kiedy to natrafiłam gdzieś na akcję 30 days offline i wprowadziłam ją w życie (czerwiec 2009), wytrzymując jedynie dni dwadzieścia - akurat mi się kroił parszywy weekend i nie wyrobiłam, musiałam uciec w virtual, tym razem zostawiłam sobie furtkę w postaci poczty, Youtube i, oczywista, torrentów.
jako, że konto youtube'owe mam zsynchronizowane z Fejsem, to mogło to zaowocować zgubnym wrażeniem, iż przesiadywałam notorycznie na Fejsie. nie-e, nie przesiadywałam.

nie miało to nosić znamion drakońskiej diety, przecież nikt mnie nie zmuszał, dlatego z YT korzystałam nieskrępowanie, gdyż albowiem, jak wiadomo - lub nie - przeszłam w swoim komputerowym życiu liczne perypetie z pożarami dysków, a to, co przezornie powypalałam na płyty... w skrócie? płyty są wszędzie. po całym pokoju, w kupkach, cake'ach, pudełkach, porozkładane. także no, łatwiej mi zaspokoić nagłą potrzebę posłuchania czegoś via YT, niż iść gmerać w rzeczonych płytach.

oh, writing of komputerowe perypetie! pewnego pięknego poranka, czy, bliżej prawdy osadzając, pewnego dnia, gdy już wstałam, zasiadłam z kawą i czymśtam na ząb, by oddać się nadrabianiu zaległości w którymś z licznych seriali, które podczas oflajnu zaliczyłam. a tu mi się, proszę ja Was, system wyłożył na plecki. nie płakałam przesadnie, bo po latach współpracy owocnej z xp to mi ciężko było się w pełni przestawić na win7. tzn. źle nie było, ale relacja była między nami taka, że słuchaj stary, ja Cię tu wyłącznie toleruję i masz działać w sposób co najmniej zbliżony do tego, do którego się przyzwyczaiłam a w ramach konsensusu ja przymykam oko na fakt, iż gdzieniegdzie kulejesz z polskimi znakami.
bardziej żałowałabym tych sezonów, które mi się właśnie pościągały i jasne, ja bym je sobie w mig poodtwarzała, bo tytuły chwytliwe i sezon w 2h by był, no ale jednak, szkoda.
po paru godzinach przybyto z odsieczą. po bodaj dwóch dniach przybyto z kolejną odsieczą i z napaleniem wielkim, pt. no, to teraz będziesz miała win7 po polsku i to w dodatku professional.
bogiem a prawdą to nie wiem na jasny ch... gwint mi professional, bo ja wymagań wielkich przecież nie mam i mi skromnie wystarcza basic, aż nadto nawet. ale jesteśmy rodziną z zacięciami - ja pielęgnuję audiofilię, brat natomiast komputerofilię. skoro mogę mieć, to mieć będę. zostawiwszy wytyczne, nawet kontenta nieco z obrotu spraw, bo w międzyczasie mi dźwięk gdzieś wcięło - o tym zaraz - poszłam spać i róbcie Wy sobie panowie co chcecie. pewnie gdyby tylko T. miał się tym zająć to nie zmrużyłabym oka, ale obecność brata mnie uspokajała dostatecznie, by móc wrócić na gotowe.

i w istocie - miałam po polsku, milion opcji z których nigdy nie skorzystam ale dźwięku jak nie było, tak nie było. dość upierdliwe. ja już nie mówię o muzyce, bo sobie soundtrackiem zza ściany rekompensowałam. oglądanie czegokolwiek bez dźwięku, z samymi napisami, jest upierdliwe bo wymuszało na mnie siedzenie jak kamień przed tym monitorem. wszak piętnaście lat nauki języka angielskiego w las nie poszło i z dźwiękiem to czego nie doczytałam, to dosłuchałam. plus nie musiałam się zdawać na niełaskę tłumaczy-amatorów.

chcecie kwiatka? w jednym z odcinków Grey's Anatomy następuje wyznanie miłości cytatem z Titanika podparte - you jump, I jump. tłumacz przełożył to na Ty skaczesz, ja podskakuję. prawie jak you drive me crazy - ty prowadzisz, ja szaleję. ;]

koniec końców trzeba było kupić nową kartę dźwiękową, przy okazji dokupiona została pamięć i hula. co natychmiast uczciłam dorwaniem się do YT.
ponad to wizytowałam lasta, bo nowy system - nowa przeglądarka - nowe pluginy i style. przeszczęśliwa odnalazłam stary wystrój lasta, który niestety okazał się być niekompatybilny z obecną formułą strony, w wyniku czego wszystko jest porozjeżdżane. szkoda. i wiem, że można sobie samemu pozmieniać ale i tak rzadko korzystam z lasta - tak żeby się pchać na profil - więc odpuściłam i zostałam, jak niepyszna, z ohydnym layoutem obecnym. jakkolwiek.

przy okazji tych operacji uraziłam T. i się do mnie nie odzywał tydzień cały a potem i tak z wolna odpuszczał. poszło o to, że on mi te karty kupił a ja ograniczyłam się wyłącznie do podziękowań i nie uznałam za stosowne, by przymknąć oko na fakt, iż cały wygląd i skład programów moich pod swój gust podciągnął. i nie zapiałam dostatecznie głośno - wcale nie zapiałam - gdy ujrzałam mój komputer w czerni gustownej, acz wiodącej użytkownika na ścieżkę samobójczą. it's like dziękuję, że mi wniosłeś zakupy ale na cholerę je żeś wtargał na piąte piętro, skoro ja mieszkam na parterze?! tak, wiem, nie doceniłam, że pięć pięter wymaga krzepy.

żeby zebrani - głównie zebrane - wiedziały, o czym mogą ze mną porozmawiać, to już jestem na bieżąco z True Blood, Californication, Grey's Anatomy i niebawem dokończę Private Practice. jeszcze, dla własnej satysfakcji, oglądam Cold Case bo #dzieciństwo i Dowody Zbrodni na TVNie oglądałam pasjami. to teraz obejrzę całość. z osiem sezonów, wish me luck.

chciałabym z tego tu oto miejsca solennie zapewnić, iż sieć ma zerowy związek z moją bezsennością i raczej skłaniałabym się ku wnioskom, iż owa sieć umila czas nieskażony spoczynkiem. przez pierwsze trzy tygodnie akcji bowiem sypiałam bardzo zdrowo - po dziesięć godzin co najmniej. w kompletnie niezdrowych przedziałach czasowych, czyli zwykle tak od szóstej rano do szesnastej. and now what? łyso? no przecież nie siedziałam ani na Blipie, ani na Fejsie, ani na żadnym z komunikatorów. a szkoda. szkoda, bo zamiast tego się z lewego na prawy bok przerzucałam, aż w końcu stawała się czwarta i było na tyle widno, że można było czytać. z uwagi bowiem na stopień wykorzystania mediów przez Mamusię, staramy się z T. wypalać jak najmniej. ergo żadne tam "przed snem sobie jeszcze poczytam", zasypiam nad książką i się radośnie pali, a co.
nie, żebym narzekała. przeczytałam Żyć w rodzinie i przetrwać, co bardzo słusznie kojarzy się z bełkotem psychologów o traumach z dzieciństwa i tak naprawdę to przeczytałam ją tylko dlatego, że nosi formę wywiadu psychologa z Cleesem - tak, tym Cleesem - i po pierwsze ja bardzo bardzo lubię książki-wywiady a po drugie obiecywałam sobie po Cleesie. o jakże niesłusznie. książka pochodzi z lat osiemdziesiątych, kosztowała 95 tysi, z tyłu obiecali humor w stylu Allena a ja zaśmiałam się raz. ponad czterysta stron, brytyjski humor gwarancją jakości a tu nic śmiesznego. nudy, panie. i to jeszcze z czasów, gdy homoseksualizm traktowany był jako zboczenie. więc nie dość, że się nie śmiałam to jeszcze zbulwersowałam a potem pukałam w czoło.

i zanim dokończę kwestię bezsenności, to skorzystam z okazji, że o tym homoseksualizmie było.
o tym, że mi się zdarzają - albo prawie zdarzają - sytuacje, w których bardzo bardzo bardzo chcę gdzieś dotrzeć i w końcu, z głupich iście powodów, nie docieram, to pisałam dawno temu już. wtedy skończyło się tylko na strachu, tym razem nie dotarłam naprawdę.

to się właściwie z tą bezsennością łączy.

od przeszło miesiąca sobie obiecywałam, że udam się na paradę EuroPride. niestety noc z szesnastego na siedemnastego lipca również odbyła się pod znakiem no sleep til i gdy w końcu się zmusiłam o szóstej, bo rozsądek podpowiadał by nie być zbytnio flakiem na paradzie, zwłaszcza w tym zaduchu, to.... eee. ja na nią nie zaspałam - ja ją przespałam. zerwałam się o wpół do ósmej, wieczorem. bardzo żałuję, ze zdjęć i relacji wnoszę, że było nieźle, także przepraszam ale siła wyższa.

nie brakowało mi netu. z opuszczonych stanowisk brakowało mi wyłącznie bloga, bo wiadomo - jak się nie śpi, a próbuje, czyli się nie sięga po żadne filmy i seriale, to dużo się myśli, oj dużo. o wielu rzeczach. dlatego odkopałam mój stary notes, który mi służy absolutnie do wszystkiego i nadal jest prawie pusty i zaczęłam pisać. nie, że pamiętnik, a już na pewno nie dziennik.
jak ja dawno nie pisałam ręcznie. najpierw szło mi koślawo, wstydliwie a później już sobie wszystko poprzypominałam i, żeby było śmieszniej, dziś rano miałam niemałe problemy z pisaniem na powrót na klawiaturze.
nie będę tu przytaczała treści tych zapisków, bo to było bardzo w stylu Paktofoniki bodaj - chwile ulotne, ulotne jak ulotka i na dłuższą metę umiarkowanie wiążące wnioski wysnuwałam o świcie.

nie brakowało mi netu ale miło było spotykać na poczcie informacje o szturchnięciach. dzięki nim ze dwa razy na chwilkę się na Blipie pojawiłam, bo jedna czy dwie osoby szturchnięcie opatrzyły też wiadomością, więc odpowiadałam, bo w sumie niemal nikogo nie poinformowałam o swoim planie i sama przecież dobrze pamiętam, jak ktoś z netu nie dawał znaku życia, to wolałabym wtedy, żeby dał. więc i ja teraz dałam.
także ten. nie wiedziałam, że przyjdzie mi to kiedyś powiedzieć, ale dziękuję za wszystkie szturchnięcia. takie wirtualne mnie nie denerwują. ;)

a jak już odespałam albo po przebytej dobie bez snu, to umiarkowanie aktywna byłam, bo jedyne, co byłoby w stanie mnie z domu wyciągnąć, to casting do pełnometrażowej wersji dobranocki z lat młodzieńczych o przygodach bałwanka. Bałwanek Buli w tropikach - zaiste, nadawałabym się bez pudła.

dniami i nocami płynęłam w sosie własnym, już na początku lipca przestawiłam się z opcji kołdra + poszewka na poszewka - kołdra, a i tak płynęłam. z racji tego spałam pod otwartym oknem i jeszcze kilka takich nocy, a napiszę scenariusz do jakiejś niskobudżetowej produkcji o życiu nurków. z odgłosów wnosząc, los to fascynujący. nie, że pociągający, nie nie. ot, przysłuchiwałam się rozmowom wiele razy. ciekawe zjawisko.

z wydarzeń konkretnych to pozostało chyba tylko to, że wczoraj T. przywiózł jakieś meble, które, póki co, zawalają nam mieszkanie. byłabym bardzo zła ale dzięki tym meblom miałam szansę się wykazać przy wynoszeniu starych oraz przy planowaniu - udatnym - co gdzie ma stanąć.

aaaaa. a no bo. zapomniałabym. słuchajcie, gotuję. stoczyłam batalię na krew, pot i łzy, w wyniku której udowadniam sobie i współmieszkańcom, że ja coś ponad te naleśniki i kopytka potrafię. rośnie też we mnie przekonanie, że będę kucharką-sekutnicą i albo ja jestem w kuchni albo ktokolwiek inny. no bo ja nie potrafię jak mi ktoś się plącze, podsala, podsypuje, podkręca gaz. doceniam ale skoro ogarnęłam proces stworzenia trzech rzeczy - kotletów, ziemniaków i, sobie, potrawki z indyka - to ogarnęłam go w swoim tempie i swoim systemem i jak mi się coś pokręci, to pada proces, jak domek z kart.
dlatego też z pochlipywaniem M. za soundtrack, zasiadałam w garach i jestem zafascynowana i ja chcę jeszcze i naprawdę kij z tym, że mam zepsute okno w kuchni i nie da się otworzyć, ergo siedzimy sobie w piekle. nie rusza mnie to. tworzę.
i to jeszcze jest na koniec smaczne, siurpryza taka. i niestety - dla M. niestety - T. palnął gafę/komplement, bo wyznał, że moje kotlety są idealnie dosmażone. chochla przechodzi na młodsze pokolenie.

nieco M. rozumiem, bo jak piła to zaniechała nauki gotowania w przypadku moim i Małgosi ale, jak widać, mi nauka na błędach własnych niestraszna i rwę się do eksperymentów. i tak, to też ma związek z offline'm, no bo gdzie ja bym miesiąc temu znalazła czas na stanie w garach?

marzy mi się działający piekarnik i działania na wypiekach. z wypiekami zapewne, na twarzy.

wróżę sobie tytuł specjalistki od wszelakich gulaszy, bo nie przepadam za jarzynową sałatką, za to przepadam za krojeniem. więc albo sałatki albo gulasze.

i tak to. na koniec powiem Wam, milusińscy, że po przebyciu drogi trzydziestodniowej, ze szczątkową eksploatacją sieci, to ja się Wam jeszcze bardziej dziwię. znaczy tym, którzy na urlopy i weekendy pozostają online. podczas gdy there's more to life than this.

(a tak, zmieniłam layout. to fajniejsze od zmieniania adresów.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz