No, to basta.
Zajęło mi to dwa tygodnie, a de facto jeden, bo wiadomo - żałoba narodowa i to co z sobą przyciągnęła, nieco mnie wytrąciło z równowagi ale kalendarzowo dwa tygodnie zajęło mi podjęcie decyzji oraz podzielenie się nią z głównodowodzącym.
I z jednej strony oczywiście, że jest to wrażenie cholera, cholera, jasna cholera i mać, że znów coś nie poszło, że się nie udało po ludzku, że jakby nie było, postanowiłam rzucić studia. Ale jest też ta druga strona, że nie moja wina, że lepiej, że działam niż daję sobie płynąć na raz obranej fali, że nie stwierdzam, iż pierdolę i idę leżeć pod kołdrą do września, tylko chcę ruszyć z kopyta z pracą a następnie ze zmianą miejsca zamieszkania. Czyli jakoś tak wychodzi, jeśli nie na plus, to przynajmniej na zero.
Oczywiście, że mi szkoda teraz T. Nie bardziej niż siebie ale szkoda, bo przyjął na klatę ale takie wieści i uświadomienie sobie, jak naprawdę wygląda sytuacja, to musi być tąpnięcie. Mi też łatwo nie było. Choć obyło się bez histerii, płaczów, awantur.
Jednak myślę, że teraz nie czas na łzy, tylko od poniedziałku się brać do roboty w związku z szukaniem... roboty. I wypisaniem się ze studiów, tak.
Okej, najważniejszy, pierwszy krok zrobiony. I tylko tyle chciałam powiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz