Termin dodania tej notki jest całkowicie niezgodny z moimi założeniami. Albo miała być filmowo symboliczna i ukazać się po moim obcięciu włosów, być zatytułowana nie inaczej jak Obcięłam włosy. i traktować o przemianie, jaka się dokonała - zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz.
Siedząc w autobusie dziś rano, stwierdziłam jednak, że kompletnie nic mi nie doskwiera i nie ma sensu czekać na symbole - wypisywać z siebie skoczne treści, udowadniać, żem nie do końca zrównoważona, bo raz zaliczam pikujące doły a raz rozbrykane ekstazy, chwytać moment, by później móc się przekonać, że czasem miewam lepsze dni.
Ale niestety, nie zawsze się udaje zrealizować plan w stu procentach, pozdawałam sobie sprawę z kilku rzeczy i nieco mi entuzjazm opadł. Od początku.
Jest takie zdanie - klucz. Otwiera drzwi do nieatrakcyjnych lub atrakcyjnych ale głupich. Nie szata zdobi człowieka. Ani mi w głowie to negować, racja to, ale domagam się aneksu, mówiącego, że szata poprawia samopoczucie. Niekoniecznie nowa szata, nie wyznaję absolutnie zasady głoszącej, iż mój punkt G znajduje się na końcu wyrazu shoppinG, że nic mi tak nie poprawia samopoczucia, jak nowy ciuch, czy inne tego typu brednie.
Ot, twierdzę, że osoba fajnie ubrana, czy to w nowe, czy to w dopasowane zgodnie z gustem, odpowiednio uczesana i, w przypadku kobiet i emo-chłoptasiów, odpowiednio umalowana, czuje się lepiej. Świadomość interesującej prezencji poprawia nastrój. Nie wiem od kiedy tak twierdzę, ale tak twierdzę. Jest to nieco podobniejsze do poglądu społeczeństwa a to chyba znaczy, że jest ze mną lepiej.
Ubiegły tydzień spędziłam w zasmarkanych i rozpalonych ramionach choroby, byłam niebywale nosem pociągająca i rzewnie rozpaczałam w trakcie oglądania choćby reklamy margaryny, bo, wiadomo - się kichnie siarczyście to i łzy polecą.
Już nie jestem pociągająca, reklamy margaryny a nawet serial DRAMATyczny, jakim podobno jest House M.D., nie wywołują uzewnętrznienia jakichkolwiek emocji w postaci zapuchniętych oczu, ale jestem jeszcze kilka kroków przed metą o wdzięcznej nazwie regeneracja.
Postanowiłam jednak heroicznie odpuścić cały tydzień zwolnienia i się udać do miejsca kultu Nauki. Nie wyglądając przy tym jak psu z gardła wyjęta. Niewprawną - z racji niedawnego urazu do makijażu - dłonią sięgnęłam więc po zestaw awaryjny, kosmetyczkę. Z ulgą skonstatowałam, iż nie wszystko zeschło się tam na wiór i przystąpiłam do metamorfozy. Świadoma wspomnianego wcześniej braku wprawy, zarezerwowałam sobie na tę operację dwie godziny, na wszelki wypadek. Uwinęłam się szybciej. I zaczęłam szaleć.
Celem eksperymentu nawaliłam sobie tego wszystkiego masę. Tzn. oczywiście dla mnie to masa, dla współposiadaczek macicy - choć absolutnie nie korzystamy z tej samej! - to pewno norma. Ale moja kosmetyczna przeszłość dawała efekty dostrzegalne jedynie dla mnie. I to nie raz dopiero, jak się uważniej sobie przyjrzałam. No ale. Więc nawaliłam masę.
Cały czas korzystałam przy tym z powiększającej strony lusterka, także wrażenie na sobie robiłam pejoratywnie piorunujące. Nic to, najwyżej będzie to jednorazowy wybryk.
Owa powiększająca strona to straszne świństwo jest, Wam powiem. Wszystko razy cztery i dopóki nie dorwałam się do normalnego lustra, to byłam święcie przekonana, iż stanowię dzieło sztuki w stylu Warhola.
Lustro normalne, poza niezaprzeczalną zaletą bycia normalnym, ma jeszcze ten plus, że ukazuje mnie mniej więcej do kolan. Także mogłam sobie zobaczyć, jak to się wszystko z sobą ekhem komponuje. No i się okazało, że wyglądam co prawda tak jak nigdy nie zwykłam byłam wyglądać, ale za to wyrabiam jedynie normę. Wszystko się do siebie miało bardzo dobrze, nie od razu gwiazda, ale statystyczna studentka czy, z racji nieśmiałego wzrostu, high school girl.
I od razu - śmiejcie się w głos - odmłodniałam tam, w środku. Ciepło było akurat, więc mogłam ruszyć filmowym krokiem dziewczęcia z Alpha Beta Gamma, czy innego bractwa, które musowo zawiera greckie litery w nazwie. To naprawdę jest pozytywne. Pozytywna kpina, uśmiechnięta ironia bo przecież ja nigdy do żadnego bractwa bym się nie zapisała.
W autobusie, którym wreszcie mogłam znów jechać bez ciśnienia, że kantuję ZTM na 1,40 i pruję na ulgowym, nie mając przy sobie żadnego dokumentu, który by mnie do jakiejkolwiek ulgi upoważniał - wszak mam pokraczną legitkę już. Legitka jest całkiem znośna, ja na niej pokraczna, ale co tam - ulga jest i to się liczy.
Więc. Tamże przyglądałam się fajnemu chłopaczkowi, tak na oko sześcioletniemu. Jechał z matką poruszającą się o kulach a on jej wszystko starał się ułatwić. Oddał jej miejsce, sam przejął ciężką - na jego gabaryty ciężką - torbę, chwiał się, bo autobus prowadził znów jakiś ktoś z ambicjami chyba w stylu Keanu ze Speed: Niebezpieczna Szybkość i dawał na zakrętach iście widowiskowo, i opowiadał - chłopiec, nie kierowca - o piłce nożnej.
Nie, żebym była zainteresowana piłką, raczej ujęła mnie ekspresja jego wypowiedzi, świadcząca o pasji. Relacjonował matce mecz - bo wiecie, przejeżdżam koło Konwiktorskiej, na której (ukłon w stronę nietutejszych) znajduje się stadion Polonii - precyzując co do minuty kto, w której minucie, co strzelił, jakiego koloru kartkę dostał a nawet pokusił się o subiektywną ocenę kilku fauli. Nie wiem, może tamtejszy skład pasażerów 116 ma mnie za pedofila, bo przyglądałam mu się z uśmiechem od ucha do ucha. Jest sprawa. Istnieje oddzielne określenie kobiety - pedofila? PedofilKĘ Firefox podkreśla uparcie. A wydarzenia ostatnich tygodni - vide nauczycielka gwałcąca nieletnią uczennicę - pokazują, iż zjawisko istnieje.
Zainteresowane spojrzenia chłopaków i wykładowców sobie odpuszczę, bo to już by stawiało mnie w złym świetle, ale szłam korytarzem z podniesioną głową wreszcie. Metaforycznie i nie. Jakbym jakąś dodatkową siłę posiadła.
Gdy wróciłam do domu to się zadurzyłam w pewnej Sami-Wiecie-Której piosence i spojrzałam trzeźwo na to co mam. Nie na to, czego nie mam. I mam dużo.
Spełniło się moje marzenie o studiowaniu, mam przyjaciół, którzy chcą mnie wyciągać do kina na cokolwiek, ważne żeby z Tobą, relacje z rodzicami mam więcej niż poprawne, tak niewiele mi trzeba, by zyskać pewność siebie i gdy patrzę tylko na tę weselszą część podsumowania, to ta smutniejsza zdaje się stać na chybotliwych nóżkach i zaopatrzona w siłę, daną mi przez lepszą stronę, z łatwością pokonam tę złą. Tak, to był super poniedziałek.
Ale wtorek nadszedł był.
Zacznijmy od tego, że siąpiło. Nie stanowi to dramatu, bynajmniej, nawet lubię iść taka okutana, w rękawiczkach, z parasolką i w ogóle sceny z końców odcinków Ally McBeal, ale nie dało rady podskakiwać, jak laska z bractwa. Deszcz ruszył moje oskrzela, więc zamiast się uśmiechać do kogokolwiek, to prychałam w rękaw w autobusie.
Pod Starym BUWem zobaczyłam Autobus Krwiodawstwa i odezwał się wiadomy motyw choroby. Choroby, która, do kurwy nędzy, na co dzień nijak się nie odzywa, nie zarażam - tzn. teoretycznie mogę, ale w sytuacjach z dziedziny, której nie zamierzam odkrywać z byle kim, więc jak zacznę stanowić dla kogoś zagrożenie, to go o tym poinformuję - nie boli mnie nic, gdyby nie przypadkowe badania to w ogóle by nie wyszło, że ją mam i tylko wtedy daje o sobie znać, gdy mi na czymś naprawdę zależy.
Z uwagi na moją nie za ciekawą przeszłość w okresie wczesnego dzieciństwa, mam potrzebę odwdzięczenia się Życiu. Nie Bogu, nie Opatrzności, nie wiem, po prostu chcę działać wedle zasady sztafety i co dostałam, chcę przekazać dalej. Jak Wam się zdaje, że mi nie do twarzy z takimi wyższymi pobudkami i szumnymi określeniami to zamieńta sztafetę na bookcrossing.
Słowem - marzyło mi się zawsze oddanie krwi lub szpiku. Niestety, mam wilczy bilet na takie spędy. Dożywotni. Nawet jak się wyleczę, to nie ma mowy. Więc stałam, wpatrywałam się w ten autobus, nerwowo paliłam sfrustrowana do cna, przeklinałam wszystko najobelżywiej jak potrafię - w myśli, ta choroba to nie zespół Tourette'a - i, jakby tego było mało, oberwałam z kolumny kroplą prosto pod rękaw a następnie na czoło. It wasn't my moment, not even a bit.
Później się okazało, że automat z Neską - czyt. jedyną kawą z automatu, którą przyjmuję bez grymasu - nie działa i muszę się posilić jakąś niesłodką sraczką z automatu no-name. I jeszcze lało pół kubeczka, nawet nie trzy czwarte.
Następnie... no, nie tak następnie, trzy wykłady zaliczyłam po drodze... odbierający mnie ojciec - jak to miło być jedyną córeczką Tatusia, który kończy w zbliżonych do mnie godzinach i chce mu się po córunię jechać - poczęstował mnie historyjko-histeryjką o jakiejś idiotce, która władowała swoje dziecię pod pociąg, a wiadomo jak na mnie takie opowiastki działają.
Na koniec odkryłam, że coś, w czym pokładałam największy bagaż wiary, przestało wierzyć we mnie i wymaga ode mnie zmiany podstawowych założeń. Ale ja się nie dam. Mogę się na czas studiów uspokoić i poudawać, że kłaniam się w pas normom językowym i że na nie przystaję, ale i tak gówno prawda. Dopóki nie poznam argumentu silniejszego od bo ludzie tak mówią, a ludzie mają głęboko gdzieś poprawność stawiając wyżej wygodę własną, to mogę przystać na kompromis w postaci miejcie sobie normy, niech Wam je uznają, ale ja wiem czego mnie uczono i w ostateczności obie formy - tę poprawną i tę wygodnicką - uznam za dopuszczalne. Nie ma opcji, nie będę mówić stok na cokolwiek poza dziedzinami geomorfologicznymi i anatomicznymi.
Jest jeszcze coś, co wywołuje we mnie kilka nie najfajniejszych emocji, ale nie skupiam się na tym przesadnie. W przeciwieństwie do powyższych nie uderzyło to we mnie niezapowiedzianie, więc mogę spokojnie się tym zająć, jak już poukładam sprawców szoków kolejnych.
Bo mimo wszystko nadal chcę się trzymać Dobrego i właśnie takie niedodawanie sobie problemów jest jedną z recept na powodzenie tej operacji.
Nie oszukujmy się, problemy pojawiać się będą, bo czemu by nie? Grunt to mieć nad nimi kontrolę i albo katować w zarodku, albo selekcjonować i sukcesywnie wygrywać nad każdym kolejnym. Już wiem, że mogę. Nie wiem skąd, ale mam stuprocentową pewność, że się da.
Pomijając zmęczenie, za które odpowiada fakt godziny prawie trzeciej, to piszę to zadowolona. Pierwszy raz chyba nie jest to żadne katharsis, ot - opisuję jak jest czy było.
Chyba właśnie upadła zasada szczęścia przez stały niepokój, bo jestem baaardzo spokojna. Może w końcu weszłam na ścieżkę prowadzącą do domu z ogródkiem, kubka ciepłej kawy i kominka. I zgnuśnieję w fotelu obleczonym persem. Choć, by zachować cień dawnych ideałów, wolałabym skórzany.
Trzecia:trzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz