To był dziwny wieczór. Bo nie dzień, wszak jakiejś nieco bardziej wartkiej akcji nabrał koło 17-ej.
Albo nie, inaczej.
Bez szumnych wstępów, że od początku byłam... bo od początku to miałam tylko na imię Karolina i byłam dziewczynką. Nic nadto, tak z grubsza. Od dłuższego czasu jestem i staram się być osobą twardo stąpającą po ziemi. Część mówi, że aż za twardo, ale o tym za moment. Nie dawałam wiary w nic niematerialnego, zdeklarowana acz niewojująca ateistka, wkładająca palec do ognia, uczennica własnych błędów. Konsekwentnie wykpiwałam wszelkie próby wmówienia mi, że istnieje podświadomość, siła wyższa, kosmiczna przestrzeń, w której rozgrywają się walki, których wygrany staje się doświadczeniem.
Nawiasem mówiąc, to nadal tak jest ale z tym wyjątkiem, że tym razem postanowiłam się przekonać, czego tak bronię i przestać się upierać głupio a zdobyć argument najsilniejszy - ja tam byłam, więc wiem o czym mówię.
Tak się złożyło, że dwa tygodnie temu wszystko zaczęło się mi w głowie zapadać. Straciłam całkiem wiarę w swoje możliwości pójścia do przodu, zwątpiłam we wszystkich dokoła i nawet nie mogłam sobie swobodnie odpuścić życia, bo ono jakoś nie chciało współpracować i sobie biegło, wymuszając na mnie czynny udział. Nie za ciekawie i gmatwająco.
I gdzieś usłyszałam o Karze i Nagrodzie. O teorii, nakazującej mi myślenie, że bardzo musiałam komuś zaleźć za skórę kiedyśtam, skoro teraz tak mam pod górkę. Dobrze, nie wierzę w reinkarnację, ale skądś to brać się wszystko musi. To, co mnie tak kopie raz po raz znienacka. Tonący albo chwyta się brzydko, albo chwyta się absurdu. Więc, oczywiście nie sama bo kompletnie się na tym nie znam, znalazłam punkt warszawskiej sekcji medytujących. Zresztą medytacja to jeszcze ujdzie - nie każą mi wierzyć, że białe jest czarne.
Choć po lekturze o tego, o:
Np. to drewniane krzesło. Jest brązowe. Jest solidne i ciężkie i wszystko wskazuje na to, że przetrwa długi okres czasu. Siedzisz na tym krześle, a ono utrzymuje twoja wagę, możesz także coś na nim położyć. Ale kiedy podpalisz krzesło i wyjdziesz, to kiedy wrócisz krzesła już
nie będzie. Ta rzecz, która wyglądała tak mocno, solidnie i realnie, teraz jest tylko kupką popiołu, którą rozwiewa wiatr dookoła. Ten przykład pokazuje, w jaki sposób to krzesło jest puste: nie jest trwała i stałą rzeczą. Cały czas się zmienia. Nie istnieje w niezależny sposób. Prędzej czy później krzesło w końcu zmieni się i stanie się czymś zupełnie innym. W taki oto sposób to brązowe krzesło jest całkowitą pustką i chociaż zawsze miało właściwości pustki, ta pustka jest formą; możesz usiąść na krześle i będzie cię ono podtrzymywać.
... zwątpiłam w sens całego przedsięwzięcia. W jego logiczność, a co nielogiczne to nie warte mojej uwagi. Ale jak mówię, miałam sprawdzić. Poszperałam w Sieci, nie dopatrzyłam się żadnych paragrafów, czyli nie sekta. Zresztą miałam wziąć udział tylko w jakimś procencie całej zgrabnej religijki, więc co mi szkodzi? Nie uznaję oceny czegokolwiek bez wcześniejszego wniknięcia choćby piętą a sama mam tak ślepo skreślać? Nie przystoi. ;)
Postawiłam na symbolizm, postanowiłam iść w dzień egzaminu. Jeśli miałoby to przynieść efekt, to przecież najlepiej się zwraca pełnym będąc. Wypadało to tydzień po decyzji.
Podzieliłam się swoimi planami z rodzicami, którzy tak jakoś podejrzliwie na mnie spojrzeli. Nie dziwiłam się, w końcu tę nieufność we wszystko, co opisane we wstępie, po kimś mam. Zaczęło mnie to nawet bawić. Kolejnym celem miała być Magda, słynne MniśQo. I w istocie, najpierw nie uwierzyła ale później się zaczęła wypytywać. Raźniej mi było i w nagrodę obiecałam jej, że idziemy razem. Pominęłam tylko jedną informację, która wszystko zmieniła.
Godzina W, 17. Wracała prosto z zajęć i chciała wcześniej coś zjeść, dlatego już nie umawiałyśmy się na przystanku tylko w Mc'u. Co ma wpływ na dalszy rozwój sytuacji, bo postanowiła jeść na miejscu i tak to uroczo się spóźniłyśmy. Może i lepiej.
Spotkanie miało się odbyć o 18:30 ale prosili na stronie, by nowicjusze wpadli kwadrans przed, coby ich wdrożyć. No i właśnie z tego wdrażania niewiele wyszło. Piętnaście po szóstej to my wychodziłyśmy z metra. Po drodze MniśQo opowiadało mi o jakimś durnym reality show MTV, Pięść Mistrza Zen, gdzie podobno szczypie się delikwentów w członki a oni nie mogą pisnąć, bo dotyka ich pięść mistrza. Dodatkowo wyobraziłyśmy sobie potrzebę zakładania jakichś legginsów. Chore wizje, ale my tak mamy. W wybornych humorach wyszłyśmy z podziemi i wtedy to poinformowałam Magdę o tym, że ma się to odbyć w mieszkaniu. Z miejsca się uwsteczniła, przebąkiwała coś o chęci dezercji. Zwłaszcza, że szukany blok - a raczej szukana kamienica - opatrzona miała być nr-em 1 a stałyśmy przy 78-mym.
Uparłam się i szłam do celu, nakręcana zaprzeczeniom do jakich zmuszałam się słysząc kolejne wątpliwości nad uchem. Ja tak mam, z Openerem i Placebo też tak przecież było. Zmachałam się, zziajałam ale doszłam.
Dzwonię domofonem, nikt nie odpowiada tylko wpuszcza w ciemno. Trochę się nieswojo poczułam ale weszłam a Magda za mną. Do kamienicy. A tam brud, smród i ubóstwo. Jakieś prywatne mieszkanie, żadnych informacji w gablotce, matkoboska, gdzie ja jestem?! Już się zawróciłam na pięcie, już miałam iść medytować nad pizzą a tu drzwi się otwierają i bez słowa, skinięciem zaprasza. No to wchodzę, już, za późno na cokolwiek. WchodzĘ - MniśQo zwiało.
Jakaś ciasna kawalerka, przedpokój za mały na dwie osoby, mówię Dzień Dobry a facet ubrany w lniane spodnie i beżowy sweter tylko się uśmiecha. Fryzura od razu przywiodła mi na myśl Imię Róży, choć teraz też i Kazika - krótko z przodu, długo z tyłu. Już z przedpokoju widać było pokój, który, choć dziwny, to faktycznie taki uspakajający się zdawał. Mimo przepychu ozdób wszelakich.
Facet wszedł do pokoju, pokłonił się (!) dwójce medytujących na matach - kobiecie w średnim wieku i chłopakowi tak na oko dwudziestotrzyletniemu. Przypomniałam sobie informację ze strony, że dwie sesje po pół godziny, w przerwie herbatka, więc damy radę. Zostawiłam rzeczy i wchodzę.
Dostałam poduszkę, tj. taką okrągłą wypełnioną grochem czy czymś, co mimo wszystko przypominało worek z grochem, a ja nie wnikam ani w nazewnictwo ani w zawartość worka. Wygodny.
No dobra, no i? Znam zasadę, że jak nie wiesz co robić w grupie, to rób to co inni, więc siadłam w sposób podobny do tego chłopaka i rozejrzałam się wokół. A było na czym wzrok zawiesić. Stare meble - nie, że antyki. Rozwalające się regały prędzej. - mnóstwo książek, zero mediów takich jak komputer czy telewizor, no i ściany. Ciepła żółć obwieszona plakatami Buddy, mandalami, obrazkami, jakimiś talizmanami, wielki kilim na jednej ze ścian. Bardzo bogato. Właściwie to kolor ścian znać było tylko ze szpar między kolejnymi ozdobami. W połączeniu z bezwzględną ciszą, wypadało to nawet przyjaźnie. I te kadzidełka. Moja ciocia często zapala kadzidełka, więc tak nawet swojsko nieco.
Ale chyba nie taka miała być moja rola, więc wróciłam do papugowania po innych. Chyba mi to nie szło, bo prowadzący spytał, czy pierwszy raz i zaczął bardzo przyspieszony kurs. Słuchałam go z powątpiewaniem, acz wdrożyłam wszystkie zalecenia i wgapiałam się w jeden punkt, mniej więcej na wysokości 45 st. Wspomniana kobieta, wyglądająca bardzo stylowo i podobnie do Antoniny Krzysztoń, wykonała mini pokłon (!!) i doradziła mi inne ułożenie tej, trzymajmy się tego prostackiego nazewnictwa, poduszki. Podziękowałam, acz nie skorzystałam bo mi nie przeszkadzało nic. Przynajmniej w kwestii komfortu fizycznego. Z psychicznym gorzej, ale słowem się nie odezwałam i w sumie czekałam z niepokojem, co dalej.
Dostałam też śpiewnik z sutrami, podpowiedziano mi jak poprawnie go trzymać podczas śpiewu i zaczęli intonować. Z przejęciem i wyraźnie dostrzegalną wiarą w skuteczność. Nieskalane są jakąś sensowną melodią, więc tam gdzie trzymali się rytmu to się włączałam a gdy dochodziło do zmian, to tylko obserwowałam, słuchałam i myślałam o tym, co robi Magda i że z jej usposobieniem, to może i lepiej, że została za drzwiami. Mogłoby dojść do scen gorszących, jak wybuch śmiechu po wymianie spojrzeń, czy czegoś podobnego. Wsłuchiwanie się w tekst większego sensu nie miało, bo i tak próżno szukać jakiegokolwiek podobieństwa do
znanych mi języków. Dopiero później przeszli na polski i zdębiałam. Znów coś o tej Pustce, że jest Wszystkim a Wszystko jest Pustką. I to już przeważyło szalę - pierwsza przerwa i ja stąd idę. Nie ma opcji, to jakaś paranoja. W co ja się bawię? Co będzie dalej?
Szczęśliwie przestali, pokłonili się - co tym razem i ja zaryzykowałam - i przeszliśmy do meritum. Mojego meritum, bo jeśli te śpiewy to było clou to bardzo przepraszam, ale wolę odpadki.
W końcu przez tyle lat starałam się, by pustkę wypełnić trwałymi zabudowaniami poglądów i przemyśleń i wartości absolutnie nie po to, by teraz nagle to wszystko zburzyć. Nie w pół godziny, nie w godzinę. Nie wierzę w gromy z jasnego nieba.
I zaczęło się najciekawsze - mój udział w siedzeniu i wgapianiu się w jeden punkt. Nie bardzo miało mnie co rozpraszać, nawet domofon mnie nie zraził. Grubą przesadą byłoby mówienie, że doznałam objawienia czy oczyszczenia i odleciałam. Efekty zresztą odkryłam już po wyjściu. Dzwoniący telefon pozostawiłam samemu sobie, choć wyobraziłam sobie MniśQo przerażone wizją, iż zniknęłam za drzwiami i nie daję znaku życia i byłam o parsknięcie od wybuchu śmiechem. Sytuacja i szacunek mimo wszystko, skłonił mnie jednak do kaszlnięcia i wgapiałam się dalej. Mój osobisty sukces zawiera się w fakcie, iż przez godzinę nie zmieniłam pozycji, choć wyjaśniono mi, że mogę sobie stanąć za matą i w ogóle pełen komfort.
Po czterdziestu pięciu minutach jednak zaczęłam się zastanawiać, gdzie ta przerwa. Chciałam uspokoić MniśQo, pogadać z tymi ludźmi, bo przy całej asocjalności mojej, to tak trochę nie halo brać udział w jakimś, bo ja wiem, obrzędzie tak z doskoku.
Dobrze, uff, pokłonili się i wstali - jako i ja pokłoniłam się i wstałam. I zaczęło się chodzenie wokół mat. Nie wyglądało, jakby to miało się skończyć, więc przy drugim kółku, gdy znalazłam się koło drzwi to po prostu sobie do nich odbiłam. Zaczęłam się zbierać możliwie jak najciszej, a tu przychodzi do mnie ten właściciel interesu i - znów bez słowa, tylko z uśmiechem - zapala mi światło.
Zdaję sobie sprawę, jaki cel przyświeca tej zmowie milczenia i w trakcie medytacji właściwej przydaje się na tyle, że odsuwasz od siebie wszelkie dźwięki - jak ten domofon, np. - ale nie zmienia to faktu, że czułam się niezręcznie. Takich sesji życzyłabym sobie tylko w momencie wściekłości - zdiagnozowano u mnie silną nerwicę, więc takowe momenty często się przytrafiają - ale wtedy humor miałam w normie i tak duże natężenie Spokoju zwyczajnie mnie przytłaczało.
Po wyjściu z kamienicy zadzwoniłam do Magdy, która wiernie sterczała godzinę po drugiej stronie ulicy. Biorąc pod uwagę połączenie warunków pogodowych, pozostawiających wiele do życzenia, z jej strojem i brakiem pieniędzy - co nie pozwalało na pójście gdziekolwiek - to trzeba to docenić. Zrelacjonowałam jej mniej szczegółowo powyższe i wsiadłyśmy do tramwaju. I dopiero sobie z paru rzeczy pozdawałam sprawę.
Otóż - cała ta otoczka to jeden wielki odjazd, w którym no nijak się nie znajduję, wręcz mnie nieco odstrasza ale. Główna myśl, o ile ja to wszystko dobrze zrozumiałam, polega na jedzeniu, gdy się je, pisaniu, gdy się pisze, etc. Tj. skupianiu się wyłącznie na wykonywanej czynności, na obranym przez siebie celu, bez wyjątku i podziału na skalę. I po trosze wyszło. Zapewne do perfekcji to jeszcze mi kilku sesji brakuje i nie mówię Nie, ale już w domu poproszę. Nawet jeśli nie jest to zgodne z jakimiś zasadami, to jedynie na to mogę przystać.
Wystrój mieszkania mnie zafascynował, ale na zasadzie miejsca, które widzi się raz i wystarczy. Jak wystawa, czy zwiedzanie kościoła. Śpiewy kompletnie mnie wywinęły na drugą stronę i mowy nie ma, bym w jakikolwiek sposób się w tym odnalazła, dotarła do jakiegoś punktu bo, po prawdzie, to właśnie wtedy najbardziej zaplątana byłam.
Ale faktycznie, jakoś lżej kontaktowałam. Normalnie rozmawiam z ludźmi na 30% - posługując się skalą Björk - a 70 idzie na inne sprawy. A wtedy co najmniej się proporcje odwróciły. Co spowodowało silniejsze przeżywanie błahostek. I jak na złość musiało się potem Dziać.
Na zasadzie ciągnie swój do swego, mam szczęście do znajomych dziwnych. Nietypowych. Wyjątkowych. No ale jednak nieco odmiennych i to od dawna i przyzwyczaiłam się już, jak należy z nimi rozmawiać i niewiele doprawdy rzeczy może mnie zaskoczyć, o wstrząsaniu mowy nie ma. A jednak.
W tramwaju spotkałyśmy Marcina, mojego kolegę z liceum. Dwa tygodnie z nim do klasy chodziłam, potem tylko cześć na przerwie, gdy przychodziłam do Piotrka i no tyle. Większości o nim dowiadywałam się z klasowych plotek, bo był zafascynowany kulturą arabską i wygłaszał coraz to i bardziej kontrowersyjne opinie na forum. Mi się tylko raz oberwało za noszenie bluzki, która nie będąc workiem, jakoś tam się układała na biuście. To się dowiedziałam, że dziewczyny nie powinny chodzić z wystającymi przyrodzeniami. Żadnych wymian telefonami, nigdzie z nami nie chodził... No na pewno każdy ma ludzi z klasy, którzy byli i tylko na tym polegała ich rola w czyimś życiu.
Dlatego jak go spotkałam, to doszło do wymiany cześciów, co tam, co tam i się nawet nie spodziewałam dalszego rozwoju sytuacji. Zwłaszcza, że uprzedził mnie o potrzebie przejechania zaledwie dwóch przystanków. Szczęśliwie nam z MniśQiem szykowało się z dziesięć, więc nie przejęłam się zbytnio faktem, że on sobie wcale nie idzie. Zresztą byłam przecież oczyszczona, dlatego wymyślałam kolejne pytania dogodne w rozmowie
autobusowej. Ale coś mi zaczęło z czasem nie grać. Nie wysiadał. Mało tego, patrzył wyczekująco, chciał kontynuować rozmowę o niczym. Opowiadał mi o sobie, o mojej znajomej, która podobno jest przewodnikiem wycieczek i siedzi w Turcji, o swojej sytuacji domowej. I to było dopiero niezręczne, bo a) co mnie to obchodzi, b) wcale nie chciałam odpowiadać na pytanie a co u mnie. Próbowałam nawet jakoś się wymigiwać, że zaskoczył mnie, że nawet nie wiem o co pytać - takie przyczajone odejdź już - ale nie dawał za wygraną. I tak dziwnie świdrował wzrokiem.
Wysiadł. Z nami. I za nami szedł, choć się przecież pożegnaliśmy w tramwaju. Bezdenną głupotą byłoby dojście z tym ogonem do samego centrum handlowego, gdzie planowałyśmy coś zjeść, bo już wtedy to kraksa. Chce się chłopak wygadać, widać, więc jeśli nie mam ochoty go słuchać to trzeba go spławić a nie mówić wprost, żeby się odczepił bo to niemiłe. Owszem, potrafię być nieprzyjemna ale staram się jednak korzystać ze swoich możliwości w sytuacjach podbramkowych. Mięknę na starość, czy co?
Zatrzymałam się przed przejściem, po którego drugiej stronie znajdowało się owo centrum handlowe, więc skoro - mimo zielonego światła - nie idę dalej, to wszyscy wiemy, że w obecnym składzie się do Arkadii nie wybieram. Magda wyjęła papierosa, on ją obsępił - Marcin pali, ja nie mogę - i zaczął mi opowiadać o swojej małej siostrze. I o mamie. I o ojcu, który zwiał, jak Marcin miał miesiąc. A ja nie bardzo wiedziałam, co robić bo faktycznie - zwracałam po stokroć większą uwagę, na to, co się do mnie mówi, a akurat tu powinnam wpuszczać i wypuszczać.
Wymyśliłam mi i Magdzie jakieś spotkanie, które miało się za chwilę odbyć, i że bardzo fajnie się tak spotkać i. I on mnie prosi o wymianę numerami. Sama mam pełno numerów, z których nie korzystam więc dałam mu swój, on zadzwonił, że niby ja chcę mieć jego - nie bardzo - i już miałyśmy iść, gdy pada pytanie miażdżące. Czy my się umówiłyśmy z mamą? Yyy, no nie, a dlaczego miałybyśmy? Bo jest 21-sza we wtorek. Cała ta atmosfera wokół niego sięgnęła w tym momencie zenitu, on jest po prostu skrajnym socjopatą i nie wyobraża sobie by można było się z kimś spotkać we wtorek wieczorem. I przeskoczył znów na temat rodziny, że zastępuje ojca siostrze, i... Zaczęłam się go bać. To nie był typ nużącego podrywacza, namolnego kumpla, w tym było coś nienormalnego.
Już raz przechodziłam przez taką znajomość, choć jednak nieco inną, bo przez pewien czas ja sama chciałam mieć w niej udział. A tu żadnego. Znam siebie na tyle, że gdybym słuchała go dłużej, to zaczęłabym się przejmować a mnie tacy ludzie wyniszczają. Zaczynam się angażować w ich problemy, których ten nie dość, że miał mnóstwo to jeszcze swobodnie opowiadał o nich praktycznie obcej sobie osobie. Co by było, gdybyśmy się poznali? Naprawdę, ja się nigdy kogoś tak nie bałam.
Uciekłam. Rzuciłam To Pa i pognałam przez to przejście - MniśQo za mną - i zginęłam w tłumie, a potem w czeluściach centrum handlowego. Nad pepperoni z podwójnym serem nie mówiłam o niczym innym, a właściwie to niewiele mówiłam. Wyjaśniłam pokrótce Magdzie kim on jest i szukałam jakiegoś logicznego wytłumaczenia, dla jego zachowania.
Moja wizyta w tym mieszkaniu medytacyjnym wcale nie była bez znaczenia. Wpłynęło na intensywność z jaką przyglądałam się tej sytuacji, już jako wspomnieniu. Coś jak pikujący ku celowi ptak. Od razu napisałam do Piotrka, bo on jedyny wiedział o kim mówię. Magda, jak na złość, zdawała się być zafascynowana jego szczerością i nawet wyraziła rozczarowanie moją ucieczką. Że przecież powinnam była mu pomóc. To jest właśnie jeden z terenów, na którym porozumienia nie znajdujemy. Ona jest zachwycona anormalnością sytuacji, ja wręcz przeciwnie.
I nagle z Marcina, przeszłyśmy na mnie. Jakiś kilogram dwieście wyrzutów. Że jestem cyniczna. Zimna. Zamknięta w sobie. Hermetyczna. Że się z nią nie widuję co tydzień. Że jest źle i to z mojej winy. Że jestem dojrzała, że mam swoje życie, że jej nie opowiadam co u mnie, że cała jakaś jestem beznadziejna i że to tak trwa od trzech lat.
Trzech lat, tak? Nie wiem, dlaczego od trzech, nie wiem, dlaczego dopiero po trzech latach w takim razie ją naszło na wyrzuty, dlaczego ceni mnie za stabilność i konsekwencję oraz szczerość, skoro teraz ma żal, że do niczego się nie zmuszam. Ok. Mi też nie zawsze pasuje całe to dorastanie, niemożność zachowania statusu quo ale nie mam o to do nikogo pretensji. Nie moja wina, że się we mnie zapatrzyła i jak trwoga to do mnie i nigdzie indziej. I wcale nie traktuję tego, jako wyróżnienie, skoro to ma nieść za sobą wymagania pełnej gotowości i jeszcze większej inicjatywy, a wszystko pod tytułem, że ja mam ochotę.
Bardzo przyjaźnie się poukładało w BH 90210, gdzie poza bodaj dwójką, wszyscy trzymali się razem do pewnie późnej starości ale to tak się nie zawsze wydarza. Zwłaszcza, jeśli nasze preferencje dotyczące spędzania wolnego czasu zaczęły iść różnymi torami. Staram się w to nie ingerować, nie oceniać nie będąc o zdanie proszoną, po prostu nie biorę w tym udziału. Podobnie ja jej na siłę nigdzie nie wyciągam, proponuję, owszem ale jeśli nie chce skorzystać to się nie obrażam i nie mam pretensji i w ogóle spoko.
Tłumaczyłam. Że tak jest i tak będzie i to nie jest kwestia mojej złej woli, tylko jej naiwnych wyobrażeń, że bardzo fajnie, że tak sobie założyła ale i tak niewiele przyjaźni z gimnazjum się utrzymuje, więc mamy szczęście i że lepiej się spotkać raz w miesiącu i mieć o czym rozmawiać, niż zdawać sobie raporty z każdego tygodnia. I że taki już mój urok, brak parcia do codziennego czy inaczej sformalizowanego kontaktu. Ja mogę. Się zmuszać. Tylko, że koniec końców nic fajnego by z tego nie wyszło.
Do tej pory słowem się nie odezwała. Jeszcze się obraziła za tego grilla w zeszły czwartek. Tym razem nawet bym i poszła, choć na chwilę, poznać jej ludzi z roku ale coś mi wypadło. I foch. Jasna cholera, to komu ja w końcu odpowiadam, skoro jej nie?
Nie ma sprawy, ja sobie poradzę ale tak trochę z otwartej dłoni dostałam.
To nie koniec opowiastki. Dwa dni po tym, jakże obfitującym w wydarzenia, wieczorze odezwał się ten mój lata niewidziany przyjaciel z liceum, celem umówienia się na spotkanie. Gdyby on tylko trzymał się swoich kwestii, zaproponował, to.. Nie, że bym poszła, bo pod jego wzrokiem chyba bym się tam łyżeczką wykończyła ale byłabym mniej pewna, że nie pójdę. Przemycał mi już w tych kilku sms-ach swoje opinie o otaczającym go świecie. Wiadomo, złym i podłym. Ja nie rozumiem, ja kompletnie nie widzę nic, co kazałoby tak nalegać.
Bo jak mu powiedziałam w końcu, że raczej nie mamy ze sobą o czym rozmawiać bo i w tramwaju nam nie szło, to się porzucał, porzucał, wreszcie stwierdził, że nie to nie a następnego dnia znowu. Nie odpisałam. Sygnał. Wyłączyłam telefon.
Rany, z R. przynajmniej nas coś wcześniej łączyło a i tak miałam go dość.
Podsumowując ten dzielny wywód - mogę sobie prawą na lewą dłoń nakładać i łączyć kciuki ale w zaciszu domowym. Mogę się łaskawie nie rzucać, gdy przyjdzie Magda po przemyśleniach a jak nie przyjdzie, to ja poczekam. I zaprawdę nie chcę mieć nic wspólnego z Marcinem. 2 tygodnie. Przecież to mnie nawet do żadnego zjazdu nie zobowiązuje. :|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz