19.04.2009

Katecheza: Wielkanocne Post Scriptum.

Udzielałam się swego czasu na pewnym forum, które przez niektórych nazywane Lożą Szyderców, skupiało się na zaostrzaniu sobie kłów ironii. Takie trochę klepanie się po pleckach, zwłaszcza, gdy należało się do podgrupy Groß Fünf. Się należało. Nie byliśmy samozwańcami, to przez tych nieco cieńszych w uszach. To tak tytułem wstępu.

Po pewnym czasie jednak forum przymierało głodem, to co działo się na świecie przestało być czymś godnym omawiania, gdybyśmy się jednak uparli – niektórzy się upierali – to kilkanaście razy trzeba byłoby poruszać te same tematy. Mało kreatywni ci na zewnątrz.

Zdarzało się jednak tak, że ktoś, kto słyszał o naszej, ekhem ekhem, jakości to przychodził i widząc, że nie ma nam czym zaimponować, zarzucał jednym z dwóch schematów – albo o adopcji przez pary homoseksualne albo o Bogu.

Miałam szczęście – moja matka jest, czy była – nie uśmiercam jej absolutnie, tyle, że po MAJU ’08 nieco jej się poglądy uspokoiły i dosłownie, trzeźwiej patrzy na rzeczywistość – bardzo religijna. Jej ówczesny styl bycia nie pozwalał na chodzenie co niedzielę do kościoła, jednak widać i słychać było, że się czuje związana. Nieraz powoływała się na Boga, ochrzciła mnie, zajęła się kwestią komunii… no, dało znać, że ma to dla niej jakieś znaczenie.

W przypadku ojca zgoła odwrotnie. Nie dość, że niewierzący to jeszcze przy każdej okazji komentujący wszelkie poczynania Kościoła. Jednocześnie określał siebie przy tym li tylko ateistą. Dodatkowo dawał mi do zrozumienia, iż wiara to jest wymysł dla idiotów.

Czyli spektrum miałam szerokie – mogłam sobie swobodnie sama kształtować pogląd. Że ojciec mnie indoktrynował? Wychodzą z tymi maminymi komuniami i innymi sakramentami na zero.

Nie miałam ani przymusu ani zakazu chodzenia na religię, więc chodziłam. Najpierw, bo mała i wszyscy chodzili, później starsza i bardziej świadoma swoich wyborów nie zrezygnowałam, by się sprawie móc poprzyglądać od środka. Niczego nie musiałam tam deklarować, a jeśli ktoś myśli czy myślał, że samą obecnością deklaruję pobożność to przesadza.

Raz jeden zbojkotowałam całe to przedsięwzięcie, ale trudno było nie bojkotować, gdy ma się do czynienia z niezrównoważonym człowiekiem. A takim niewątpliwie była nasza licealna katechetka i nie zagrzała stołka za długo. Z nią to był numer dopiero… każdą lekcję kończyła płaczem, zmieniła nazwisko na Wierna, cięła się wmawiając sobie potem, że to stygmaty, a na nartach jeździła, bo Wojtyła jeździć zwykł. Widać było, że ona faktycznie wierzy w te stygmaty, co niesie za sobą kwestię wypierania ze świadomości tego, co się zrobiło, bo – jak mówię – sama się przecie pocięła. Z nienormalnymi tak naprawdę, to ja się bawić w nic nie zamierzam jednak.

Jestem bierzmowana nie z przymusu. Sama się na to porwałam, by móc wziąć ślub kościelny. To, że przez palce patrzę na te całe związki, miłości, itd. Wcale nie oznacza, iż gdyby się już delikwent trafił odpowiedni, to nie chciałabym by nasz ślub był wyjątkowy i z pompą. Ba, z chórem i to najlepiej gospel. I nie wydaje mi się bym kogokolwiek w ten sposób oszukiwała. Może tylko tych urzędników, którzy będą się wkoło mnie i mego przyszłego męża, uganiać. Nie za duża cena za Mój Dzień, gdy będę mogła kroczyć w białej sukni, w takt krystalicznie czystych głosów pod rękę z tym, który na tę chwilę będzie dla mnie wszystkim.

To tyle ode mnie. Jednak nie rozumiem tego, co mnie otacza – i to wręcz zza ściany, bo wspomniany już ojciec przoduje w tej przedziwnej tendencji. Niewierzący, tak? Nie, że deista – deklaruje, iż dla niego Bóg nigdy nie istniał i jest wymysłem.

Jak bohater książki, tak? Np. Biblii. No dobrze… kiedy czytam książkę, chociażby była niebywale wciągająca a bohater czy bohaterowie nakreśleni byliby z rzadko spotykanym realizmem, to jednak nie porwałabym się na brawurową wiarę w ich faktyczną egzystencję.

I jak sądzę nie tylko ja. Czyli są postaci, które żyją na czas dyskusji, w wyobraźni, ale później grzecznie wracają na swoje strony. Podobną postacią jest dla mnie ten cały Pan Bóg. Oczywiście, oczywiście – trafiają się, co jakiś czas oszołomy dokładające wszelkich starań, bym odczuwała jego obecność w życiu i jeśli tylko nie dzieje się to nazbyt inwazyjnie, to kątem ust się uśmiecham, ale odpuszczam.

Wiara jest domeną ludzi słabych a ze słabych śmiać się nie należy. Dawno temu mówiłam, by kpić w ramach mobilizacji, ale to nie ten przypadek. Jak mówię, krzywdy mi nie robią, że pokładają wszelką nadzieję w wymysł szeroko pojętych przodków.

Jedną z postaci, jakie przewinęły mi się przez życiorys, był pan Artur, znany lepiej, jako wosopijak. Był fajnie wierzący, bo po prostu sobie tam wierzył, niczego mi nie narzucał, przedstawiał mi fakty w całkowicie niestronniczym ujęciu. Powiedział też, że skoro ateista nie uznaje istnienia Boga to w ogóle o co ta cała afera? Napada się tu na niego, jak na żywego przeciwnika, co to nie wiadomo, jakie szkody wyrządza.

Ale nie wszyscy tak do tego podchodzą. Od małego byłam nauczona, że mój ojciec ma jakiś radar w oku i wyłapuje każdą informację dotyczącą Kościoła i Boga, opatrując je, co najmniej prychnięciem. Już nawet teraz nie kieruję nań swojego spojrzenia – w ciemno pytam, co znowu Kościół mu wymyślił.

Co mu to przeszkadza, że budują Świątynię Opatrzności? Bo jest taki motyw przewodni w momentach, gdy ogląda dziennik czy czyta gazetę i natrafia na jakiś kataklizm czy chore dziecko. Pomstuje wystarczająco głośno, by ktoś skomentował i brzmi to w skrócie tak, że O, a te patałachy budują sobie w najlepsze Świątynię Opatrzności zamiast przeznaczyć pieniądze na… jakby wierzył, że gdyby nie ta cała Świątynia to zła wszelakiego dałoby się uniknąć.

Przy jednoczesnym uczestnictwie w pogrzebach, ślubach kościelnych, obchodzeniu świąt wszelakich. No to już jest pewna przesada jednak. Ja się wierzącym w twarz nie śmieję za to, że wierzą, nie zrzeszam się w żadnych – podobno – ateistycznych klubach, na forach, bo to jest niepoważne.

Rozumiem jeszcze, jak ktoś by mi powiedział, że w Boga wierzy, tj. W jego istnienie, ale ma go za sukinsyna. Wtedy miałby jakieś podstawy się tak rzucać, mogłoby to działać jak płachta na byka, ale tak? Nie zamierzam tego obrażać, bo nie da się obrażać czegoś, czego się nie rozumie. Bo ja już straciłam wątek jakby.

Najpierw było, że to Kościołowi się dowala, bo ma poryte spojrzenie na sprawy i ok, w istocie – większość pomysłów jest nie do zaakceptowania i sama się sprzeciwiam, ale to wtedy oberwać ma ten, co sobie tego Boga wymyślił, tudzież wykorzystuje go do przeforsowania swoich skandalicznych pomysłów.

Dzięki Sieci zdałam sobie sprawę, że biedny ojciec nie jest wcale wyjątkiem. Na przykładzie wspomnianego we wstępie forum, mogłam to zaobserwować. Wystarczyło wspomnieć cokolwiek odnośnie kwestii biblijnych i już liczba postów leciała w dziesiątkach, setkach czy tysiącach. Czyli w sumie ci nowi przechytrzyli tych starych wyjadaczy i wiedzieli, za który sznurek pociągnąć.

Dalej był kwiatek, którego wyrośnięcia nie pojmuję. Tzn. Nie ogarniam idei - klub i cała seria koszulek, kubków i wszystkiego tego, czym można świecić na zewnątrz - Nie Płakałem/-łam Po Papieżu. Nikogo to nie obchodzi. Jakaś durna prowokacja.

Podobna rzecz wyrabia się teraz na soup.io – niepoliczalne ilości jakichś fotomontaży, żartów – rzadko śmiesznych – cytatów pochodzących z ust podobnych mojemu ojcu, itd. Itp.

Jedno z takich haseł brzmi Religion. A really complicated and illogical way of saying I’m scared of Death. Opatrzone obrazkiem śmiesznym, w istocie, acz nie bardzo mającym coś wspólnego z treścią podpisu. Który w pewnym ujęciu jest dość smutny, bo naprawdę wiele osób pokłada swoje nadzieje w coś nieistniejącego. Szkoda nam dzieciaków, które musiały sobie wymyślać przyjaciół, bo nie miały takich żywych. Podobnie tutaj.

Tyle, że piłka jest po ich stronie – oni wierzą w istnienie tego, na którego pożytkują emocje. Pewna, choć liczna, grupa ateistów pożytkuje przy jednoczesnym wypieraniu wiary w istnienie tego, z którym zaciekle walczą.

Panowie, litości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz