wyobraźcie sobie gościa. takiego totalnego introwertyka, co naprawdę naprawdę z nikim nie rozmawia o swoich uczuciach, przeżyciach, o niczym praktycznie, poza powierzchownościami a to i tak rzadko. poza jedną osobą. której chyba mówi wszystko. i ta osoba znika, gaśnie powoli aż wreszcie całkiem.
ja sobie nie muszę gościa wyobrażać, ja go mam za ścianą.
T. miał przyjaciela. pewnie nadal myśli, że ma i ja mu się wcale nie dziwię, bo mimo, iż wróciliśmy z pogrzebu, co jest decydującym argumentem za czasem przeszłym, to i nie ogarniam na czyim pogrzebie byłam. że go nie ma. ale jak to?
znali się czterdzieści dwa lata, przyjaźnili pewno niewiele mniej. codzienne rozmowy, wspólne wyjazdy, gdziekolwiek trzeba było dwóch osób - vide ojcowe zamiłowanie do brydża - to tylko i wyłącznie z nim. do tego stopnia, że jak tamten nie mógł, to T. nie bywał, nie grał, nie jechał. z ręką na sercu czy na czymkolwiek innym - nie potrafię sobie wyobrazić, co on teraz czuje, bo ja sama nie mam takiej osoby - z własnej winy, nie potrafiłam nigdy się przed kimś całkiem otworzyć, nie, żebym żałowała, no ale - a co dopiero pomyśleć, że bym się nauczyła taką mieć i ją straciła. bezpowrotnie, bo tu nie ma się nawet jak pogodzić po kłótni.
czterdzieści dwa lata, więc ja też, oczywiście, tego przyjaciela poznałam. razem z nimi jeździłam, już tylko z T., przyjacielem i jego rodziną byliśmy w górach, zżyłam się z nim bardzo. na bazie żartów, bo to ten typ, co zawsze żartował. ale nie jakoś żenująco rubasznie - nikt, kto zna mojego ojca, choćby tylko z moich zeznań nie może sobie wyobrazić, że jego przyjaciel żartowałby rubasznie. inteligentnie tak. z polotem. jak nigdy nie mówię o obcych - tj. niebędących rodziną - mężczyznach per wujek, tak o nim mówiłam. do niego nie, ale zawsze bardzo ciepło o nim myślałam.
a potem zachorował. na tyle poważnie, że już T. odwiedzał go sam, jakoś tak gwoli intymności względem osoby dotkniętej ciężką chorobą. acz zawsze pozdrawiałam, byłam na bieżąco z jego stanem... jednak go takim chorym nie widziałam. pewnie dlatego nie ogarniam tego, co się stało. dla mnie przecież jest żartującym z polotem wujkiem, w pełni sił - chodziłam z nim po górach, gdy T. wymiękał w połowie, to go zostawialiśmy z dowcipnym pożegnaniem i szliśmy dalej - dlatego kompletnie nie mogę się odnaleźć w tych realiach.
owszem, byłam na pogrzebie, owszem, widziałam tabliczkę, wspólnych znajomych, szarfy na wiązankach, ale to było tak, jakby pogrzeb ich znajomego, na który ten przyjaciel po prostu nie mógł dotrzeć. jak się żegnaliśmy, to podświadomie czekałam, aż podejdzie i powie to pa dziecko, pilnuj swojego tatusia. czy coś.
sam pogrzeb też był nietypowy, dla mnie nietypowy, bo świecki. w zamierzeniu. tak się zastanawiam czym on się niby różnił od nieświeckiego, poza tym, że słowo bóg zamieniono na los. i krzyży nie było. i muzyka przygotowana przez bliskich. z tą muzyką to też wyszło, cholera. T., jako największy przyjaciel, o czym wszyscy zebrani wiedzieli i jako człowiek obeznany zarówno z muzyką jak i gustem zmarłego, o czym wiedziała z kolei partnerka zmarłego, wybrał jego ulubione - znaczy tego zmarłego, nie swoje - utwory. i to było w porządku. potem było ciut gorzej.
ja wiem, że podobno wesela są dla gości, ale pogrzeby też? ja naprawdę nie miałabym nic przeciwko temu, że pod koniec ryknął Dżem, bo co ja o Dżemie sądzę, to sądzę, ale co sądzę o szacunku względem osób, którym poświęcona jest uroczystość, to też wiadomo i gdyby ten T.-owy przyjaciel wielbił Dżem skrycie - lub nieskrycie - to nic bym nie pisnęła, ale on go nie wielbił wcale. syn wielbi.
wbrew pozorom są zespoły, które mnie i T. różnią. np. on nie trawi Misfits, więc przez myśl by mi nie przeszło, by próbować go honorować nimi - abstrahując od tego, że Misfits na pogrzeb się niekoniecznie nadaje.
Mistrz Ceremonii (MC?) też chyba był uniwersalny i chyba nie zdążył przeczyścić gardła po poprzednim pogrzebie - kościelnym, dla odmiany - bo choć czytał to, co napisali bliscy i ani słowa o niebie i bogu, to głos miał iście kazaniowy. taki z cyklu melodeklamacji, połowy nie słychać.
i przepraszam, ale nie mogłam wybić sobie z głowy obawy, co to będzie jak się pomocnik potknie z urną. ja jestem kompletnie nie na miejscu w swojej głowie, wiem.
kolejną dziwną częścią była tzw. stypa. pięć stolików, przy każdym po sześć osób i wio, spotkanie towarzyskie. tak ich słuchałam, biednego T. też, który starał się przywodzić historie związane z tym swoim przyjacielem, ale szybko go ścinano. bo to taki niemiły temat. no kuuuu...... stypa, tak? stypy nie są miłe z założenia. i stypy powinny mieć nieco więcej wspólnego ze zmarłym niż to, że każdy z obecnych go znał. takie to było jakieś niesmaczne.
właśnie, biedny T. poszłam na ten pogrzeb z dwóch powodów - z tego oczywistego i także ze względu na ojca, by go wesprzeć i odciążyć. automatycznie przejęłam na siebie opiekę nad M., która w obliczu okoliczności zachowywała się cokolwiek nadpobudliwie, a kątem oka doglądałam ojca. nie mam złudzeń, że ktokolwiek zrozumie jak córka może iść na pogrzeb kolegi ojca też po to, by się o tegoż ojca zatroszczyć, bo to żadna konieczność, dorosły jest i niech sobie radzi, ja powinnam chadzać na pogrzeby - skoro już - ważnych dla mnie osób, ale to norma, że moje przywiązanie do niektórych osób jest uważane za mało słuszne. jakoś już tak mam, że potrafię jednocześnie mieć żal o wiele rzeczy, ale jak przychodzi co do czego, to i wesprzeć jak tylko potrafię.
szczęśliwie miałam wsparcie - liczną grupę, która może z zazdrością, a może nie, wiedziała, że tak naprawdę to są tylko kumplami a przyjaciel był jeden i trzeba go trzymać mocno. za rękę, pod rękę, za ramię, w uścisku.
a ja w tym czasie skupiałam się na nieogarnianiu. i nadal się skupiam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz