9.10.2009

View from da kitchen.

No dobrze, minął tydzień, miałam już chyba wszystko, co mieć mogłam - poza jednym - więc i czas na ślad. Nie, żebym myślała, że komukolwiek ta lektura jest potrzebna, nie nie. Mi też nie, bo skoro pamiętam co do gestu moje ostatnie wpadnięcie na nikogo istotnego w jakimś barze, to cóż dopiero mówić o pamiętaniu startu na studiach? Ale wiadomo, za kilka lat będę pamiętała ale nie ujmę opowieści w te same słowa, a wypadałoby zostawić coś potomnym. Ty idiotko, wyobrażasz sobie może, że Twoje jeszcze nawet niepowstałe potomstwo będzie miało coś wspólnego z tymi notkami? No, poza autorką. Nie wiem. Nie jestem pewna. Skłaniam się ku zaprzeczeniu, ale gdybym miała prowadzić bloga Jakby Jutra Miało Nie Być, to poza zamknięciem archiwum, po prostu bym się go pozbyła. Może tak jak moja Mama pokazywała mi pożółkłe i ponadzierane bajki z jej córczanych lat, tak ja posadzę Julkę i Antka przed czymś, co już nie będzie komputerem i pokażę tsatpsę? Chwilo trwaj, póki co jestem zadowolona zarówno z wyglądu jak i treści tejże najbardziej i myślę, że chciałabym dać dzieciakom coś, czego nigdy nie miałam - szansę przeczytania, jak ich Rodzic widział świat, gdy jeszcze nie był Rodzicem. Onet mojego bloga skasował szczęśliwie, a blog.pl-owa wersja mnie to by je tylko zdegenerowała.

Ale o czym to ja miałam? O studiach, prawda. O tym, jak przyszło mi odkrywać życie po drugiej stronie imponującej bramy, sygnowanej literkami - diakrytami - [U] i [W].

Inaugurację pominę, bo kto wie, ten wie, a kto nie wie, ten pożyje w błogiej nieświadomości. Naprawdę nie chcecie wiedzieć, z jaką łamagą macie do czynienia. A przynajmniej ja nie chcę, byście wiedzieli.

Wychodzi na to, że mam bardzo elastyczny organizm. Nijak nie przekłada się to na zwinność poglądów, co mnie - nie powiem - cieszy. Otóż nie dalej jak w ubiegłą środę kładłam się znów jakoś w ramach zmiany warty z ptaszkami za oknem - tj. z wtorku na środę, nie inaczej - a tu bach, rześko się zerwałam w czwartek o 6:30. Zostało mi coś z liceum. Miałam wtedy jakieś zboczenie wstawania o wpół do szóstej, by na ósmą... Acz znajomym i rodzinie opowiadałam, że ja taka biedna, bo o tej wpół do szóstej. Pomijając fakt, że wstając godzinę później nikomu krzywdy bym nie wyrządziła, ba! Nawet zyskałyby co najmniej dwie - ja z przyczyn śmiesznie oczywistych i ten, co opłaca rachunki za prąd w mieszkaniu moim.
Ale zawsze fajniej porobić z siebie bohatera.
Więc w czwartki mam na za piętnaście dziesiąta. Na co mi dwie i pół godziny? Nie wiem. Acz fakty są faktami, podziwiamy moją rześkość.

Kultura Języka Polskiego w takim Audytorium. Nie była to co prawda aula Adasia Mickiewicza, w której radośnie i skocznie inaugurowałam, ale i tak widok imponujący. Spotęgowany faktem, iż wykład był nie tylko dla I roku Polonistyki ale i dla tych, którzy będąc na roku II i III, musieli uzupełnić jakieś braki. Czyli tak ca. 130 osób. Nie, żebym pierwszy raz była w auli, ale jak już bywałam to z grupą 25-u współtowarzyszy i byli rozproszeni. A tu ścisk, pisk i gumy do żucia. W tych szufladkach. Trochę jak w kościele, choć trzeba kościołom oddać, że mają szersze ławy. A tu, zagłębiając się w szczegóły, pół tyłka mi lewitowało.
Ja i mój szanowny mamy jakiegoś pecha - podstawówka znajdowała się w budynku, w którym wcześniej było przedszkole, więc deski sedesowe dostosowane były do wymiarów przedszkolaka. No ale.
Wykład mnie był ujął szalenie, gdyż jak na zawołanie, powyjaśniał kilka nurtujących mnie ostatnio kwestii. A raczej mądrymi słowy potwierdził to, co słowy potocznymi starałam się przekazać. Czyli, jakby, mam na to papier.

Tu trzeba podjąć kwestię ogólniejszą - podekscytowana, póki co, studiami, notuję z zapałem co tylko mogę i zdążę.

Dlatego nieocenioną rzeczą jest chomikowanie przez panią psor slajdów z kolejnych wykładów. Nie, żebym poczuła się całkowicie zwolniona z robienia notatek, bo na wykład slajdów przypada ze czterdzieści, ale mogę sobie potem pouzupełniać braki.

Następne było tzw. okienko półtoragodzinne, które spędziłam w kolejce pod sekretariatem wydziałowym. Jednym z sekretariatów. Na mikro piętrze znajdują się co najmniej trzy sekretariaty - dwa polonistyczne i jeden italianistyczny bodaj. Czyt. trzy kolejki. Zważ: po półgodzinie dopiero wyjaśniło się która jest dokąd, więc zakładam, że stałam owe pół godziny nie do tej co trzeba. Podobnie jak osoba przede mną i osoba za mną, dlatego nikt się nie zorientował.
A stałam po indeks i legitymację. Indeks otrzymałam - stąd treść ślubowania w poprzedniej notce - legitymacji nie i mniemam, iż kolejne okienko mi jutro przepadnie. Jednakże za dużo razy zwiał mi autobus, gdy stałam w kolejce po jednorazowy ulgowy, bym mogła olać kwestię legitymacji otwierającej mi drogę do Warszawskiej Karty Miejskiej. Troszkę mnie trwoży, że teraz ma być imienna i ze zdjęciem, bo ja bardzo źle wychodzę na fotografiach oficjalnych i nie tylko ja tak twierdzę.

No więc zaopatrzona w zieloną książeczkę pojawiłam się, po raz pierwszy w życiu, na Moim wydziale. I mi mina zrzedła cokolwiek. Z zewnątrz muzeum, wewnątrz liceum, że tak sparafrazuję najdurniejsze powiedzenie minionych lat.
Naprawdę, mam bardzo ładny, żółto-biały wydział. Kolumienki, postawny taki, a w środku jak państwowy ogólniak. Razi taki dysonans. I kawa przebrzydła. I sale jak klasy. I ja sobie to wyobrażałam zupełnie inaczej i myślałam, że jak pójdę na studia to dopiero będzie!

Ale nic to. Miałam Słownictwo polszczyzny XXIw. z bardzo fajnym człowiekiem, inteligentny ale nie nadąsany, widać, że wie, ale też jest przy przekazywaniu nam tejże wiedzy luźny. Człowiek z pasją. Mam słabość do ludzi z pasją, a owa słabość zyskuje na sile - słabość na sile, brawo - gdy okazuje się, że pasję z kimś dzielę. Nadto chyba pan jest palący, bo w trakcie wykładu zrobił nam przerwę, niby śniadaniową. Zważywszy na porę, to bardzo możliwe, że go głód wzywał, acz nie taki pospolicie kanapkowy.

I na zakończenie dnia mały koszmarek. Leksykografia. To jest jeden z tych Przedmiotów Cienia Polonistycznego, bo wolę mówić o języku a nie o miejscach - publikacjach - w których mogę się z owym spotkać. Półtorej godziny, co tu kryć, pieprzenia o słownikach a niestety pan mi się trafił szalenie skrupulatny.

Wróciłam więc nieco przymulona, z radością konstatując, iż piątek mam wolny.

Weekend się skończył prędzej niż zaczął. Taka, widać, karma kogokolwiek, kto ma coś do roboty w tygodniu. Czyli od za dawna nie moja, bym narzekała.

Raczej z czystej kurtuazji się zniesmaczyłam faktem poniedziałkowego powrotu przed 21-ą. Bo wiecie, wreszcie mam skąd wracać po tej 21-ej. Ale do rzeczy - HLP: Historia Literatury Polskiej. Ćwiczenia tym razem, więc miałam szansę poznać skład mojej grupy li tylko. Skład twarzy. O relacjach towarzyskich na końcu.
Wszystko bardzo fajnie, pan jest głupkowaty ale rzeczowy. Wygląda jak połączenie Hugh Lauriego - House'a - z zającem. Ten zajęczy element burzy wpływy Lauriego, dlatego spokojnie mogę się skupić na tym co mówi, a nie na tym jak wygląda.
No i już mi zdążył podpaść - na kolejnych zajęciach na tapetę wchodzi Bogurodzica, do której nie miałabym absolutnie nic, gdyby nie ten szczególik, że czwarty raz będę ją przerabiać. Kyrie Eléison!
Jedyna nadzieja w tym, że starannie ominę specjalizację nauczycielską i nie przyjdzie mi przerabiać tego najstarszego utworu, made in Poland, po raz piąty. Z którejkolwiek strony biurka - nie, dziękuję.

No i highlight tygodnia - Poetyka. Wraz z prowadzącym. Otóż jest tak: profesor, czy co on tam ma przed nazwiskiem, wygląda jak ortodoksyjny Żyd rodem ze Skrzypka na Dachu. Co w ujęciu poetyckim nadaje mu swoistego kolorytu. Nadto ma twarz jak półksiężyc, tj. czoło i broda wypukłe, podczas gdy nos gdzieś tam ginie wklepany. No dobrze, nie jest to typowo żydowskie - raczej miałam na myśli włosy w kucyk plus broda plus wąsy plus bokobrody. Spowity był niesłychanie kulturalnie, w garnitur. Czarny. A ma biedak, jak to poeta, dryg do niesłychanego roztrzepania - w wyniku czego kreda z tablicy roztrzepała mu się na owym garniturze. Barwny obraz pierdoły.
I teraz powiem coś niehumanitarnego - do tego wszystkiego się jąka. Ale w taki nietypowy sposób, o ile bowiem Owsiak przeciąga, o tyle pan wykładowca wpada w rezonans. Za pierwszym razem trafiło na moment, gdy mówił coś, co, hm... no powtórzone brzmiało tak, jakby celowo powtórzone zostało. Jakby sobie, o dziwo ale miłe dziwo, kpił z tych uduchowionych poetów od siedmiu boleści. Ale później wyszło na jaw, że jest jak jest. To wszystko jednak wpasowuje się w siebie idealnie i nie tyle się z niego śmieję, co uśmiecham, bo to czyni go chyba jedynym w swoim rodzaju. I jeszcze ta poetyka.
Jego roztrzepanie wyszło w jeszcze jednym punkcie wykładu - otóż spytał mnie o coś, a następnie był przekonany, że nie mówię tego ja, tylko koleżanka siedząca przede mną. Strapił się cokolwiek, gdy - święcie przekonany, że pyta kogoś innego - spytał mnie o to samo. Mnie też zatkało.

-Ale ja już powiedziałam...
-O, a to Pani była!


... ;D

We wtorek najadłam się nieco strachu, gdyż był wypadek jakiś na mieście i wiedziałam, że się spóźnię. Dziesięć minut co prawda, ale to wszystko było Pierwsze, więc w myślach przypominałam sobie wszystko, co słyszałam o kwadransie akademickim i wzorem Kryśki "gdzie w tym roku odbywa się Canneński festiwal?" Aguilery, zastanawiałam się czy ów kwadrans naprawdę trwa kwadrans, czy to się tak tylko nazywa. Zawsze się irytowałam, gdy nie wpuszczano mnie do klasy i musiałam sterczeć czterdzieści minut - tym razem sterczałabym godzinę:dwadzieścia. Ale spoko, spoko, kwadrans trwa kwadrans.
Wykład z Filozofii odbywał się w starej bibliotece - tzw. Stary BUW - i zaliczyłam pewną gafę, chcąc się tam dostać. Otóż gdy weszłam do budynku, w biegu spytałam portiera, gdzie jest stara aula. Portier starej daty, chyba sentyment ma do miejsca pracy, bo się obruszył i całkiem serio wyjaśnił, iż aula tu jest tylko jedna i ona wcale nie jest taka stara. Nie lubię dotykać starszych osób więc, zakładam, że z rumieńcem, przeprosiłam, powołałam się na krótki staż i skierowałam się do auli, która... jest vis a vis wejścia do biblioteki. Tak, to ja, bardzo mi miło.
Pomijając wdzięcznie kwestię, iż z filozofią spotykam się niepierwszy raz, pan za to zdaje się być święcie przekonany, że nie może być! i zaczął od samiuśkich korzeni, powiem, że jest dobrze. Znany jest bowiem fakt, iż można ciekawie o nieciekawym, tak samo jak i nieciekawie o ciekawym a wtedy kanał, trauma i wstręt na lata. Tu jednakże, bardzo szczęśliwie, było ciekawie o ciekawym, dlatego pisałam słuchając i oglądałam monogramy, jak najęta. Przy całym swoim zaangażowaniu, facet nie jest nadętym bucem, który uważa, iż jego przedmiot jest najważniejszy - choć tak między nami, to jest - więc odsiewa wszystkie nieistotne dla tematu szczegóły, oferując biednym polonistom to, co naprawdę stanowi podstawy. Kto nie docenia tego teraz, doceni to później, gdy zając Laurie zacznie rzucać grubymi tytułami, dając tydzień na zapoznanie się zeń. Gdyby dodać do tego filozoficzne traktaty wszelakie to w istocie, nie byłoby najkorzystniej.
Zresztą pokaż mi pięciu entuzjastów filozofii, którzy używają wyrażenia lansować się. Nie, żeby to było moje ulubione wyrażenie, gdzieżby. Ale taki typowy entuzjasta to na wszystko i wszystkich z góry zwykł patrzeć.

Powyższe nie jest obiektywne, gdyż, tak dla kontrastu, po Filozofii miejsce miał typowy wykład z cyklu nieciekawie o nieciekawym. Jako, że nic w przyrodzie nie ginie, skoro miało się ćwiczenia z historii literatury polskiej, to trzeba mieć i wykład.
Delikatnie pisząc, nie przepadam za Średniowieczem, ale matematyki czy chemii też nie wielbiłam a jak przyszła jedna czy druga kobieta i zaczęła mówić to wylądowałam z mocną czwórką z chemii i planem zdawania matematyki na maturze - przeszło mi w chwili, gdy p. Bryk przeszła na emeryturę. A alkeny, alkiny i alkany to ja mogę w nocy, o północy recytować - choć dla mojego przypadku należałoby podawać inną godzinę, bo o północy to ja jestem w pełni sprawna zarówno na ciele jak i na umyśle. Nic to, że pan ma swoją wizję świata i zaczął perorować, jak to historycy i poloniści się mylą określając takie a nie inne ramy czasowe dla wspomnianej wyżej epoki. Bo wg niego to powinno się zaczynać tu i tu, kończyć tam i tam i czy my aby też tak nie myślimy? Ano nie myślimy bo albo śpimy, albo skrzętnie odnotowujemy, doszukując się - zapewne całkowicie bezsensownie - powiązań przyczynowo-skutkowych między kolejnymi wpisami. Nadto wykładowca ów ma nieznośną właściwość - wszystkie słowa kończące się na igrek mówi niejako do wewnątrz, dlatego do tej pory nie wiem, czy to były tropy, trofy czy strofy. Później sobie sprawdzę.

Dzień zwieńczyły ćwiczenia z Kultury Języka Polskiego, czyli wszystko to, za czego odpuszczanie ganię chłopców i dziewczynki. O tym, że popularny =/ poprawny, o tym, że zaistnienie czegoś w słowniku nadal =/ poprawności tegoż a jedynie uznaniu wyrażenia za język potoczny i tak dalej, i tak dalej.... miód na moje uszy. A oto jedno z ćwiczeń:

Ciasto dla przyszłych teści

Pół kila mąki żytnej wymieszać z dwiema żółtkami i kilkoma łyżkami zsiadniętego mleka. Następnie dodać dziesięć gram siemia lnianego lub kaszy mannej (lepiej jednak użyć siemię, które ma bardziej gęstą konsystencję jak kasza). Do masy dodać jeden pokrojony w kostkę kiwi i dojrzałą miąższ z brzoskwini (brzoskwinię można też zastąpić dużym pomarańczem). Całość rozdzielić w dwie części: do jednej dodać półtora szklanki gęstego kiślu, a tą drugą posypać kakałem lub odrobiną wiórek czekoladowych. Ułożyć obie warstwy w okrągłej formie i upiec. Po półtorej godzinie ciasto będzie gotowe.


Voila. Powyższy tekst zawiera 22 błędy językowe i bzdurą jest ufanie wyłącznie cenzurze Worda czy Firefoxa, gdyż ten ostatni na czerwono podkreślił zaledwie sześć. Szesnaście leży i sprowadza na złą drogę.

I, by było po mojemu, przejście do środy wymaga powrotu do poniedziałku. Wszyscy czekaliśmy na 21-ą wtedy, III tura USOSu z zapisami na słynne OGUNy miała się wtedy rozpocząć. Ale przez to całe wracanie w poniedziałki przed dziewiątą tuż, kompletnie o tym zapomniałam i w nocy mnie naszło. Wszystko zajęte, albo nieciekawe, albo w godzinach nie tych co trzeba. Pojawiło się kilka ciekawych ofert i już, już się miałam rejestrować i nagle bang! Wykładowy: francuski. czy coś w tym guście. Znalazłam sobie wreszcie jakąś literaturę i kulturę starożytną, następnie seminarium o roli języka w różnorakich dziedzinach, choć nie byłam zadowolona, bo to wypada w piątki, trwa dwie i pół godziny i to wieczorem na dodatek.
Nagle patrzę, jest miejsce na Psychoterapii i wszystko pięknie, ładnie, godziny wczesno-środowe, Wydział Psychologii mam w miarę niedaleko... Co prawda zapierałam się niegdyś nogami i rękami przed braniem psychologii pod uwagę z powodów, które wtedy wyjaśniałam i nie chce mi się znowu, ale w wymiarze jednego wykładu w tygodniu? O psychozach, neurozach? Poza tym jednak te greckie wiersze za blisko są mojego macierzystego programu, leciałabym w kółko na jedno kopyto.

To, że mam niedaleko bynajmniej nie oznaczało, że wiedziałam jak tam dojechać a gdy już się dowiedziałam to USOS zaliczył Przerwa techniczna, przepraszamy. nim zdążyłam zapisać dokładną godzinę wykładu. Krętymi drogami, nawet nie pamiętam już jakimi, dowiedziałam się, że o 10:15 i wyruszyłam.

Pragnę tu, z tego miejsca, zarówno obalić jeden mit jak i zaświadczyć prawdę zawartą w innym.
Otóż wszyscy myślący, że szumny Wydział Psychologii na Uniwersytecie Warszawskim jest pięknym, okazałym budynkiem, który zapiera dech w czymkolwiek i godnie reprezentuje tak zacną naukę - chusteczki w dłoń i polecam chlipać weń rzewnie.
Miałam bowiem do czynienia z obskurnym budynkiem rodem z PRLu czy dalej, graffiti na ścianach i wcale nie artystyczne, raczej informujące przechodniów, że Ktośtam to chuj, amatorskie wyznania miłości pod adresem Legii Warszawa, bliżej niezidentyfikowane bohomazy... Szkoda gadać. Możliwe, że okala to paskudztwo całkiem przyjemny ogródek, ale to za mało.
Z drugiej jednak strony już na pierwszy rzut oka widać, że każdy bystrzak, który po maturze drapał się skrępowany po głowie i wyznawał, że w sumie to nie wie, co chce studiować, idzie na psychologię. Od butnych metali po tipsowe królowe. Jadąc tamże odkryłam, że nie wzięłam długopisu - potem się okazało, że wzięłam no ale mniejsza - więc na gwałt szukałam miejsca, gdzie mogę się weń zaopatrzyć. Kupiłam w księgarni wydziałowej, a następnie spytałam jakiejś dziewczyny, gdzie znajdę salę 421.
Eee, poczekaj. Kaśśśśśśka, tu jakaś lasia pyta... gdzie jest czterystadwajeściajedynka?
Nie kładę akcentu na określenie mnie per lasia, choć sami wiecie jak mnie to uradowało. To taka próbka możliwości tamtejszych studentów. Dlatego Pacjencie, lecz się sam, bo ja nie wiem co z tego wyjdzie.

Wiedziałam co mówię, nie chcąc studiować psychologii. Wykład wszak tyczył się neurotyków i poza zapisywaniem kolejnych objawów i metod terapii, wiedziałam kto z moich znajomych tymże neurotykiem jest. Jeszcze kilka wykładów i Was wszystkich w kaftany poubieram.
Poza tym ciekawostka taka. Pani - jak mniemam - psychoterapeutka, prowadząca wykład, zaapelowała o nienagrywanie wykładów, gdyż zapowiedziała posługiwanie się przykładami konkretnych pacjentów i mogą te informacje w niepowołane uszy wniknąć. Dla uzasadnienia swoich obaw opowiedziała nam ciekawą historię.
Miała pacjenta z dość osobliwymi objawami, które opisała w artykule. Zmieniając jego płeć i wszystkie szczegóły na płeć prawdziwą wskazujące. Do chłopaka jakoś ta publikacja dotarła i on co prawda nie rozszyfrował zagadki, ale uznał, iż gdzieś w kraju istnieje ktoś, kto przeżywa dokładnie to samo, co on. Pełne zrozumienie by nastąpiło, to pewne. Tzw. druga połówka. Nie wiem, jak psychoterapeutka się z tego wywinęła, czy on nadal szuka, czy już wszystko wie.
Innym razem czytałam, ja czytałam, nie że ona opowiadała, o jakimś założycielu ośrodka dla narkomanów - nie, nie Kotanie - który dopuścił się czegoś podobnego. Opisał przypadek dziewczyny, narkomanki, która postanowiła zerwać ze starym życiem, wyprowadziła się, poszła do nowego liceum... Opisał ją na tyle dokładnie, wraz z przebiegiem jej ciemnego rozdziału, że w tymże nowym liceum wszyscy połączyli fakty. Dziewczyna popełniła samobójstwo.
Dlatego przychylę się do prośby i to powyższe było pierwszym i ostatnim przypadkiem, gdy puszczam w świat szczegóły wykładów.
Zapewniam jednak, iż dobrze rokują. Z racji tego, że są spoza mojego wydziału i nie mogę korzystać za bardzo z wiedzy uzyskanej na pozostałych wykładach, będę zmuszona kupić książkę, dzięki której wyrównam szanse. Zapewne podobny problem miałby ktoś, kto zdecydowałby się uczęszczać na wykłady z leksykografii bez wcześniejszego zaliczenia wykładu z kultury języka.

Do kolejnej partii wykładów miałam kilka godzin, więc wróciłam do domu i tu uderzył mnie pewien minus całej tej operacji - odtąd środy będą dla mnie jak szampon, dwa dni w jednym. No bo tak - wstaję rano, kawa, papieros, trochę netu, muzyki i na wykład. Wracam, kawa, papierosy, więcej netu, muzyki i na wykłady. Taka trochę jednak paranoja. I do domu na 21-ą.

Wykłady pozostałe stanowią Nauka o Języku i Współczesne Zjawiska Literackie. NOJ może pozwolić na wyciągnięcie wniosku, iż mam co najmniej trzy przedmioty traktujące o tym samym ale w niewielkim stopniu zaledwie wniosek ów jest słuszny. Tak, one się dopełniają ale jednak gryzą temat z trzech różnych stron. O ile bowiem Kultura Języka Polskiego opiera się na co mówić i kiedy, Słownictwo Polszczyzny XXI w. już w samej nazwie zawęża teren do kwestii bieżących, o tyle Nauka o Języku nie ogranicza się wyłącznie do języka polskiego, choć, rzecz jasna, skora jest do porównań innych języków z naszym. Tych pospolitych, jak hiszpański, niemiecki, francuski i oczywiście angielski, jak i nieco odjechanych jak kreolski, pidżin czy, osławione, esperanto. Tzn. spokojnie, uczę się O nich a nie władać nimi.
O pani profesor powiem krótko - to ta, co nieciekawie o ciekawym. Jest wystraszona, ciągle robi mało bystre eee wstawki, trzyma kurczliwie mikrofon i patrzy na nas dwa razy - witając się i obwieszczając koniec wykładu. Deprymujące i na pewno niedodające jej szacunku w naszych oczach. Wygląda jak Julia Pitera. Wypisz, wymaluj. Tyle, że po godzinach bo zero makijażu - więc czyż nadal wymaluj?... - i wyciągnięty sweter. Miałam kiedyś podobną nauczycielkę, tyle, że od fizyki. Stereotypy pozwalają rozpoznać, kto czym się para i lingwiści oraz humaniści zawsze bywali ubrani ciekawie. To ścisłe umysły mają gdzieś, co mają na sobie.

A chłopak od Zjawisk Literackich jest, póki co, orzechem trudnym do zdefiniowania. Chłopak bo wygląda nadspodziewanie młodo, nadto kierunek jego zainteresowań jak i wykładów, które prowadzi - tj. literatura polska w latach '89-'09 - niejako definiuje jego styl bycia. Trudno by mi było wyobrazić sobie pana od historii literatury staropolskiej, zaczytującego się w Świetlickim. Przepraszam, no ale. Fryzurkę ma rodem z Imienia Róży, dolną szczękę cofniętą, tak, że mówiąc w ogóle nie porusza górną i sprawia wrażenie tym samym, jakby się wciąż uśmiechał. A uśmiech byłby to w stylu Jima Carreya. Coś ma z tego mojego kolegi z Litwy, którego ochrzczono Carreyem.
Trochę mi nie pasuje jego podejście do tematu, gdyż już na wstępie wypowiadał się o literaturze z ostatnich dwudziestu lat nieco po macoszemu. Nie ma żadnych opracowań, żadnych biografii, właściwie to chodźcie na wykłady, bo uzupełnić je możecie tylko informacjami z Wikipedii - z której i ja korzystam przygotowując wykłady - i de facto to fajna sprawa, ta dziedzina, ale nie na tyle, by ktoś się nią poważniej zainteresował. No kurde. Po pierwsze rażąca niesprawiedliwość i nieprawda, po drugie nikt Ci nie kazał się za to akurat brać a po trzecie, najważniejsze, nikt Cię nie zmuszał do wykładania na uniwerku, gdzie masz do czynienia, w pewnym procencie, z ludźmi, którzy chcieliby coś wiedzieć i miło by było, gdybyś chciał i umiał to jakoś nam w głowy wtłoczyć.
Tyle odnośnie pierwszego wrażenia.

Ludzie? Są. Czy mnie to obchodzi? Przestało. Pogadałam z kimś, kto dał mi do zrozumienia, że nie ma co tracić energii na budowanie relacji ponad poprawne, a już na pewno nie na starcie. Przepraszam ale nie jestem duszą towarzystwa, wolę siąść w kącie z książką i jak coś ktoś, to proszę bardzo, ale ja się jakoś nie garnę. Mimo, że mam brata i siostrę, to przez wiele lat różnica wieku między nami sprawiała, że każde z nas było na innym etapie i w kwestii wychowania, to podlegam schematowi jedynaczki, umiem się sama sobą zająć.
Domyślam się, że gro ludzi nie dostrzega stanu neutralnego i albo ktoś jest hura! otwarty albo lepiej nie podchodź, ale ja nie dość że ów stan neutralny dostrzec umiem to i w nim się znajduję. Póki co nie mam żadnych ciągot socjalizacyjnych. I tak to. Prędzej czy później się zacznie, czego dowodzą poprzednie moje obecności w jakichkolwiek skupiskach. Więc proszę mi tu nie utyskiwać, nie jest źle.

Cóż mogę i chcę jeszcze napisać? Nic.

* Ta notka powstawała przez dwie noce, dlatego proszę o przejście o jeden dzień do przodu. Po polsku? Jak coś miało mieć miejsce jutro, to prawdopodobnie miało miejsce wczoraj, tj. w czwartek. Mało to profesjonalne, ale jedyne o czym marzę na chwilę obecną to garść maści rozgrzewającej na plecy i klatkę piersiową, bo mnie wszystko boli i łóżko. Może książka. Postaram się więcej nie odwalać takich numerów, więcej grzechów nie pamiętam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz